Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

da, a gdyby nawet nic nie dał — to trudno, ale skoro da, to zawsze w interesach się przyda.
Szedł pieszo do domu na Pragę. Na moście rwał silny wiatr, gwiżdżąc w żelaznych ramach; dołem po zamarzniętej Wiśle uganiały się małe zamiecie, sypkiego śniegu, aż wyło między filarami.
Za mostem skręcił naprawo, po schodkach szedł na nabrzeże, gdzie jeszcze silniej huczało od wiatru i nastawiwszy kołnierz ruszył z pochyloną naprzód głową wzdłuż rzeki. Zawsze tędy wracał do domu: nasypem, a później ulicą Szeroką. Tak było bliżej, a chociaż wieczorami niezbyt bezpiecznie szczególniej dla człowieka, któremu nieraz grożono kulką w łeb, wystarczało ciężkiego ośmiostrzałowego hiszpana przełożyć z tylnej do bocznej kieszeni, by iść śmiało.
Przy ulicy Szerokiej w drewnianym parterowym domku mieściła się niewielka knajpka Moszka Halperna. Nie zaglądał tu nikt z branży, a Biesiadowski tylko wtedy, gdy był szczególniej kontent, nie chciał z nikim gadać o interesach, a tak sobie, do lampy wypić parę większych na sen. Moszek, sam pijak nałogowy, o tej porze miał już oczy jak w oliwie, śmiał się z byle czego i zataczał się za szynkwasem. Oprócz niego i brudnej dziewczyny, dokładającej węgiel do żelaznego piecyka, nie było w knajpie ani żywej duszy. Mimo to z grającej szafy wydobywały się skoczne i chrapliwe dźwięki krakowiaka. Gdy tylko kawałek się kończył, Moszek w lansadach i podśpiewując zbliżał się do aparatu i niezbyt pewnym ruchem wpychał w utwór nową dziesięciogroszówkę.
— Z muzyką zawsze człowiekowi weselej — objaśnił Biesiadowskiego — prawda Halinka?!
Tu pełną garścią ucapił dziewuchę za szerokie biodro.