Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/75

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ II

Fronton wielkiego gmachu jarzył się od świateł. Wzdłuż gzymsów wrzynały się jaskrawe linje rozpalonego neonu, wycinając kontury ostre i strzeliste. Nad wejściem, niczem rozżarzone do białości perły, zwieszały się sznury matowych lamp, nad portykiem piętrzyły się w ażurowy baldachim, spadając po obu stronach sutemi girlandami. Stąd, z samego dołu podrywały się błyskawicznym biegiem aż pod sam szczyt, gdzie na czarnym aksamicie nieba gorzał czerwony napis: Złota Maska.
Przez naościerz otwarte drzwi wpływała do środka rzesza ludzi. Nieustającym korowodem przesuwały się jedno za drugiem auta, zatrzymywały się na chwilę i odjeżdżały, połyskując nieskazitelnym lakierem i niklami.. Wyślizgany tysiącami pneumatyków asfalt połyskiwał odbiciem świateł.
Magda stała na przeciwległym chodniku i szeroko otwartemi oczyma wchłaniała tę wspaniałość. Raz po raz mijały ją zawracające puste limuzyny, przesuwały się obok niej śpieszące do teatru pary. Już trzeci raz niespokojnie spoglądała na zegarek: drżała na myśl, że Biesiadowski spóźni się, że może nie zdążył rano kupić biletów. A tak chciała, musiała być na pramjerze. Po kilku dniach dostałaby od pani Iwony bezpłatne kartki, ale przecie premjera to zupełnie coś innego. Z my-