Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

gabardinowe palto — mniej panu szkoda zdrowia niż tych paru groszy. Ma pan bilety?
— Mam, a jakże — odpowiedział zadyszany — nawet bardzo dobre w dziesiątym rzędzie na parterze.
W jego tonie była jakby chęć zaznaczenia, że chociaż sobie na taksówkę żałuje, ale dla niej gotów aż na taki wydatek, jak dziesiąty rząd.
— Chodźmy — powiedziała sucho.
— Długo pani czekała, panno Magdaleno?
— Pewno. Mężczyzna nie powinien się spóźnić nawet o sekundę — odrzuciła cierpko.
Zdawała sobie sprawę, że niesłusznie traktuje go tak szorstko. Nigdy przecie nie spóźniał się i widocznie dzisiaj miał jakieś ważne powody. Jednakże irytowało ją to gabardinowe palto, zużyty kapelusz i cała jego mina.
Weszli do hallu i z trudem przeciskali się do wnętrza pośród tłumu.
— Niech pan zostawi palto w szatni — szepnęła.
— Poco? — zdziwił się i wskazał widniejący nad szatnią napis „Szatnia nie obowiązuje" — szkoda wydatku. Dużo ludzi wchodzi w paltach.
Nie chciała mu już robić przykrości i odpowiedzieć uwagą, która cisnęła się jej na usta: — W paltach, ale nie w takich.
Wielka sala zdawała się już być pełna po brzegi, a wciąż napływała publiczność. Bileterzy, młodzi, rośli chłopcy w białych liberjach upakowywali ją szybko i sprawnie. Pod wysokie sklepienia bił potężny, tysiącogłosowy gwar zmieszanych okrzyków, rozmów, nawoływań się i śmiechu. Magda i Biesiadowski ulokowali się na swoich fotelach w sam czas: właśnie zgasły światła, w orkiestrze zabrzmiał długi mocny akord, sala przycichła i rozpoczęła się uwertura. Na tle purpurowej kur-