Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/79

Ta strona została skorygowana.

lecz ten siedział zagapiony i nie mógł się połapać, o którą chodzi. To zniechęciło Magdę i nie odrywała już oczu od sceny.
Taniec się skończył. Przed zaciągniętą kurtyną zjawił się konferansjer i jednocześnie reżyser Złotej Maski, Kamil Bończa. Magda nasłuchała się tyle o jego surowości, o tem, że to „pies przy pracy, a świnia w życiu“, że doznała miłego rozczarowania. Przed rampą stał szczupły, wytworny mężczyzna, czarująco i tajemniczo uśmiechnięty. Mówił powoli, ciepłym, niskim głosem. Prawie po każdem jego zdaniu na widowni wybuchał głośny śmiech. Siedzący obok Biesiadowski cały przechylił się naprzód; chichotał niczem zarzynana kura. Bończa był ulubieńcem publiczności, duszą teatru, i nic dziwnego — myślała Magda. To, co gadały nań koleżanki, było wręcz nieprawdopodobne. Patrząc na Bończę, Magda czuła, że topnieje w niej bez reszty obawa przed kulisami teatru. Oczywiście, te spryciarki umyślnie opowiadały najgorsze wymysły, żeby odstraszyć inne.
Tymczasem kurtyna znowu się rozsunęła. Hawajska noc, palmy, księżyc i banjo. Nina Hańska napełnia salę cudownym altem. Burza oklasków, i znowu zmiana, i znowu.
Ze sceny wprost promieniowała radość, piękno, humor, zabawa — inne, barwne, bogate, wesołe życie. Powiadają, że to sztuczne, robione, że wymaga ciężkiej pracy. Ależ doskonale. Lepiej jest mieć sztuczną radość, niż żadnej, lepiej pracować w różnobarwnej tęczy świateł, w jedwabnych strojach, przy dźwiękach orkiestry, niż w jatce, gdzie śmierdzi surowem mięsem, z głupią Adelą, z wyglancowanym Edmundem i z ojcem, który niczem biskup przy ołtarzu, tak odprawia przy ladzie swoje nabożeństwo. Praca!... Magda nie bała się pracy. Gdy trzeba by-