Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

ło, potrafiła noc całą nie spać, a uszyć sobie bluzkę, czy zrobić dżemperek, a później siedzieć w sklepie i wieczorem iść do do szkoły. Nie bała się pracy. I tylko głupi bałby się, skoro widzi, do czego można dojść. Taki Kamil Bończa, to znakomity reżyser, ale pracy się nie bał i teraz ma podobno dużo pieniędzy, jeździ wspaniałym samochodem, mieszka w cudownej garsonjerze. Słowem ma, czego tylko zapragnie. Taka Hańska była kiedyś zwykłą „girlsą", a dziś jej fotografje są we wszystkich ilustracjach, żyje z jakimś hrabią i każdy w Warszawie wie, że to ona. Już nie mówiąc o takiej Renie Turskiej, za którą cała Warszawa szaleje. A jej ojciec nazywał się Kwiek i był listonoszem.
Zresztą czyż nie jest szczęściem, żeby nawet więcej nic nie mieć, te brawa, te oklaski, ten entuzjazm publiczności.
Rena Turska w różowej spódniczce małej dziewczynki i siatką na motyle w ręku, musi oto już coś dziesiąty raz wychodzić przed kurtynę, a sala wyje, a ludzie powstawali z miejsc i biją brawa, a bileterzy w białych liberjach ustawiają u jej nóg wspaniałe kosze kwiatów...
— Boże! Przeżyć jedną taką chwilę!
Wszystkie kobiety jej zazdroszczą, wszyscy mężczyźni pragnęliby ją zdobyć.
— Brawo! Rena! Brawo, bis! — ryczy widownia, a Magda czuje, że serce się ściska, że oczy zachodzą mgłą.
— Przeżyć jedną taką chwilę... Być tak podziwianą, tak kochaną...
— Co pani jest, panno Magdeleno — słyszy obok głos Biesiadowskiego — co pani jest?
— Nic — odwraca się odeń z niechęcią.
— Ale pani płacze! Co pani jest?
— O Boże, głowa mię boli.