Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

— To może lepiej chodźmy do domu? — proponuje nieśmiało Biesiadowski.
— Zwarjował pan?!
Czemprędzej otarła łzy. Jakże chętnie zaraz powiedziałaby mu, że ma go dosyć, że to ponad jej siły znosić jego towarzystwo. Jak można być tak grubnoskórnym! Wyjść, wyjść z takiej rewji!
Magda była już na dwóch, ale takiej jeszcze nigdy nie widziała. Wystawa wprost olśniewała wspaniałością, a gdy przyszedł finał pierwszej połowy i przed oczyma publiczności otworzyła się kapiąca od złota perspektywa sceny — było to coś niewiarygodnego. Schody, schody, schody, opadające złotemi kaskadami, pełne galeryjek i ażurowych balkoników, iskrzących się od kolorowych żarówek, istne bukiety półnagich tancerek, pęki strusich piór, niesłychanej długości atłasowe treny, koronki i muśliny, żywe kwiaty i wreszcie trjumfalny pochód gwiazd. Wystawienie tej rewji kosztowało podobno sumy, ale czegoś podobnego jeszcze świat nie widział.
Artyści, tancerki, figurantki — pełna scena. Najsławniejsze nazwiska, najwybitniejsi aktorzy, najpiękniejsze kobiety. Refren piosenki wybuchał na salę radością, zwycięstwem, szalonym temperamentem:
„Wiosna upoiła nas pocałunkiem zakochanych ust!
„Jeszcze raz, jeszcze raz, to nakaz, to nakaz, to mus!
Wreszcie kurtyna zapadła. Magda rozpromieniona, zachwycona, zerwała się z miejsca.
— To już koniec? — zapytał Biesiadowski.
— Nie, przerwa, chodźmy.
Śpieszyła bardzo. Już na początku zauważyła siedzącą w loży panią Iwonę Karnicką i chciała ją spotkać w hallu, by dostać się za kulisy. Pani Iwona obiecała, że ją tam wprowadzi.