Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/83

Ta strona została skorygowana.

wanie i tak bardzo różniącem się od wspaniałej sali i wyzłoconego hallu, że początkowo aż się przestraszyła.
Wyglądało tu jak na strychu.
Krzywa, niemalowana podłoga, sznury, krzyżujące się nagie belki i deski, pokrzywione blaszane pudła, osadzone na prętach, jakieś płachty i paki, a pośród całej tej rupieciarni kilkunastu ludzi w robotniczych ubraniach uwijało się, dźwigając ramy obite płótnem, spuszczając skądś z góry i windując z dołu różne rupiecie. Za każdym ich krokiem wznosiły się tumany kurzu. W powietrzu czuć było farbami, piżmem i stęchlizną. Z czarnej czeluści stropu na długich drutach tu i owdzie zwieszały się jaskrawe, niczem nie osłonięte żarówki. Jakiś pan w zielonym chałacie z zeszytem w ręku, krzyczał w środku, rzucając się we wszystkie strony.
— Do cholery z tym horyzontem! Powtarzam do cholery. Walendziak, pieska twoja niebieska! Dawaj czwarty!
Tuż przed Magdą, z łopotem rozwinęła się rura płótna. Kurz przesłonił wszystko. Ostrożnie wymijając sterty pozbijanych desek, potrąciwszy wielki kartonowy bęben, przemknęła nalewo. Tu był korytarz. Po obu stronach drzwi przeważnie otwarte. Mijała właśnie pierwsze, gdy wyprzedził ją gruby pan w koszuli, opadającej na spodnie. Spod koszuli zwisały stylu szelki. Gruby pan zapinał po drodze kołnierzyk i powtarzał:
 Niechętnie, panie Kanarienfogel, niechętnie!
Z radością rozpoznała w nim sławnego aktora Berczyńskiego. Odwrócił się nagle do Magdy i takim tonem, jakby z nią mówił od godziny, zawołał żałośliwie:
— Uj, niechętnie, panie Kanarienfogel, cośkolwiek niechętnie.