Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

Zażenowana w najwyższym stopniu, uśmiechała się bezradnie.
— Walendziak do jasnej cholery, gdzie sztachety!? ryczał z oddali wściekły głos.
— Dobrze to „cośkolwiek“, szanowna cicipulko, cooo?... — zrobił do niej oko aktor i znikł jednym piruetem za drzwiami.
Po korytarzu cwałem przebiegła jakaś stara kobiecina z różową suknią w ręku. Tuż przy telefonie stał mały brunecik i zatykając sobie palcem drugie ucho wołał w tubę:
— ... daj jemu klapsa, mówię ci, i musi spać. Ty nigdy nie nauczysz się z dziećmi...
— Nie wyjdę, jak Boga kocham, w tem nie wyjdę, powiedźcie temu bandycie... — krzyknął z którejś garderoby piskliwy sopran.
Na progu innej stała tylko w kombinezce i w wielkiej hiszpańskiej peruce z grzebieniem śpiewaczka Morelówna i trzymając za klapy fraka jakiegoś aktora, prosiła:
— No zrób mi tę grzeczność, co ci szkodzi...
Przeraźliwy dzwonek zaterkotał Magdzie nad uchem, aż drgnęła. Znowu ktoś przebiegł i jeszcze ktoś i jeszcze. Z garderób bił zapach perfum i przegrzanych rurek do fryzowania.
— Kobielski do dyrekcji! — wrzeszczał jakiś bas za plecami Magdy.
Korytarz miał nie więcej niż pięćdziesiąt kroków, a jej zdawało się, że idzie już z pół godziny. Przy końcu drzwi też były szeroko otwarte. Jakże ucieszyła się, ujrzawszy znajome twarze: Zosia, Kantorkówna, Mela, Rybowiczówna — wszystkie. Jedne siedziały przed ścia-