Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

nami, na których umieszczone były lustra, inne ubierały się w środku.
— Jak się masz? Przyszłaś! No jakże? — posypały się głosy.
— Ach, świetnie, doskonale! Świetnie — powtarzała Magda uradowana.
Dziewczęta były już przeważnie gotowe do występu. Miały na sobie czarne aksamitne kostjumy, zupełnie jak kąpielowe, z tą różnicą, że całkowicie odsłaniały plecy, a zakrywały szyję. Najlepiej w tem było Joli Brandtmayerce ze względu na jej fenomenalny biust. U siebie, w szkole uczyły się tego numeru w trykotach gimnastycznych.
— Gdzie pani? — zapytała Magda.
— Poszła do Bończy wykłócić się o czerwone światło.
— A czegoś od niej chciała? — zapytała Paula.
— Nic, niczego, tak sobie.
Przymocowany nad drzwiami garderoby dzwonek rozległ się przytłumionym trzaskiem. Magda przypomniała, że dziewczęta owinęły dzwonek bibułką i teraz, gdy stwierdziła to własnemi oczyma, poczuła, że to wszystko dokoła nie jest jej znowu, aż tak bardzo obce. Może dziwniejsze, może nieco inne niż w opowiadaniach, ale przecie znane.
— Magda — odezwała się z kąta Białkówna — a ty jesteś z tym swoim świniopasem?
— Świniopasem! Cha... cha... — zapiszczała Mela.
— Głupia jesteś — nieśmiało mruknęła Magda.
W szkole odpowiedziałaby jej tak, że no! Ale tu czuła się trochę onieśmielona.
Gdy wracała korytarzem i tam, w pobliżu sceny, bieganina teraz była jeszcze większa. Magdę wciąż po dro-