Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/87

Ta strona została skorygowana.

pujące w Złotej Masce zarabiały po dwadzieścia złotych za wieczór, a każda z nich miała przed Magdą pierwszeństwo i żadna nie ustąpiłaby jej miejsca. Szśćset złotych miesięcznie piechotą nie chodzi, a tembardziej możność zdobycia sławy, wybicia się w życiu.
Jeżeli Magda myślała o dostaniu się do teatru to jakby o czemś odległem, nierealnem. Dążyła do tego, pragnęła tego z całej duszy, często kładła kabałę na ten temat, a nawet postanowiła pójść do wróżki, ale wydawało się jej że przecież to nastąpi w jakiejś dalekiej przyszłości.
Bytność za kulisami jeszcze dalej tę przyszłość odsuwała. Zapewne kurz, krzyki, dzwonki, bieganina, to rzecz widocznie normalna, a do wszystkiego można się przyzwyczaić. Jednakże nastraszyło to trochę Magdę. I jeżeli teraz z mniejszym zachwytem przyglądała się dalszemu ciągowi programu, to właśnie dlatego.
Dopiero „Ofiara Molocha“ podnieciła ją znowu. Nawet Biesiadowski musiał przyznać, że było to wspaniałe.
— A kto wymyśla takie kombinacje — wypytywał, odprowadzając Magdę do domu.
Opowiadała z przejęciem, a przed bramą podała mu na pożegnanie obie ręce. Bądź co bądź była mu wdzięczna za umożliwienie jej bytności na premjerze, a pozatem wogóle lubiła go mimo wszystko.
— Panno Magdaleno — przytrzymał jej ręce — nie pozwoli mnie pani pocałować się?... Przecie to nie grzech między narzeczonymi — dodał pośpiesznie.
Magda odrazu ostygła:
— Też pan ma pomysły!
— Według mnie bardzo dobre nawet pomysły — dodawał sobie tupetu.