Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

— W nocy? Na ulicy? W bramie?... Nie, dobranoc, panie Felu. Dobranoc.
Sama myśl całowania się z Biesiadowskim wydawała się śmieszna. Nie przejmowała jej ani odrazą, ani niechęcią tylko poprostu śmieszyła.
Nie nadawał się do tego i odmawiała mu nie przez żadną wstydliwość. Nieraz przecie spotykała na ulicy, czy w kinie mężczyzn, do których coś ją aż niosło. Z niejednym pocałunki sprawiłyby jej wielką przyjemność. Na samo wyobrażenie przebiegały po krzyżu mrówki.
Ale Biesiadowski?...
Ilekroć przychodził do mieszkania, najszczęśliwszą się czuła, gdy zastawał ojca. Wówczas gadali ze sobą, a ona miała spokój. Szyjąc coś dla siebie, czy szydełkując, lubiła nawet przysłuchiwać się ich rozmowom. Nie sprzeczali się prawie nigdy i jeżeli zachodziła między nimi jakaś różnica zdań, to tylko dlatego, że ojciec był człowiekiem starej daty, a Biesiadowski lepiej rozumiał życie, wiedział, że nie wszystko musi iść po myśli człowieka, ale czasem i człowiek musi zastosować się do tego co jest. Podobni byli do siebie w zapatrywaniach, tylko ojciec wciąż wychwalał dawne czasy i z niczem, co nowe pogodzić się nie umiał. Biesiadowski zaś twierdził, że skoro muru głową się nie przebije, niema co narzekać
Z Magdą o takich rzeczach nie rozmawiał. Albo słuchał jej opowiadań o gimnazjum, o szkole choreograficznej, o filmach, albo sam opowiadał swoje historje z wojska. Porządny był człowiek, zacny, uczciwy — wszystko to przyznawała mu w duchu, ale cóż z tego, kiedy nie tego chciała. Zdawała sobie sprawę z faktu, że ma go pod pantoflem, że gdy tylko zechce, potrafi zrobić z nim wszystko. Doprowadziła nawet do tego, że zaczął przemyśliwać o kupieniu samochodu, o przeprowadzeniu się do