Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ I

W jatce pana Antoniego Nieczaja ruch zawsze wcześniej się zaczynał niż w innych. Jeszcze w całej dzielnicy, na Ordynackiem, na Solcu i Kopernika, sklepy nagłucho bywały zamknięte i nawet gruby szron, osiadły nocą na żelaznych żaluzjach nie był nigdzie naruszony, a u pana Antoniego na Tamce już wrzała robota. Trzy jaskrawe lampy gazowe, zwieszające się od sufitu buzowały pełnym płomieniem i w ich świetle stojący przed jatką furgon z rzeźni, zaprzężony w parę ogromnych koni, zdawał się dymić na mrozie.
Woźnica z czeladnikiem, sapiąc i prychając, wnosili wielkie ćwierci mięsa, całe tusze wołowe, porosłe łojem, jeszcze nie całkiem zesztywniałe, a już tu i owdzie iskrzące się zamrozem, bladoróżowe, zadki cielęce i ciemnoczerwone, zgrabne, baranie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy której czuwał z notesem w ręku sam pan Antoni, W rozpiętej na piersiach bekieszy i w wysokiej karakułowej czapie na głowie, wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej tęgi niż był w rzeczywistości. Na jego sinoczerwonej kwadratowej twarzy sterczały krótkie gęste wąsy, wilgotne od topniejącej śniedzi. Spod krzaczastych brwi małe czarne oczy spoglądały uważnie i spokojnie, to na wagę, to na notes, to wbok na córkę Adelę, szybko zmywającą kaflowe ściany i marmurową ladę. Raz poraz śmigała ku górze, osadzona na długim kiju szczotka, owi-