Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/94

Ta strona została skorygowana.

doru mięsa, wrzasku kucht, wygłupiań się pana Kamionki i chichotów Adeli.
Było to nawet śmieszne, że ona, młoda, piękna, ona, przed którą otwiera się wspaniałe wykwitne życie, ona, która będzie jeździć luksusowemi samochodami i zadawać się z najwytworniejszem towarzystwem, że właśnie ona musi sterczeć tu w jatce, na brudnej Tamce i być oglądana w tej roli przez różne paniusie, tłomoki i garnkotłuki.
Z dnia na dzień stawała się bardziej nerwowa. Dla Biesiadowskiego i Adeli bywała coraz opryskliwsza, czeladnika wogóle nie raczyła dostrzegać, a nawet coraz częściej, ośmielała się odpowiadać hardo samemu ojcu.
W takim to była stanie, gdy najniespodziewaniej w świecie pękła wielka bomba.
Było to w niedzielę. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole po kolacji, a wuj Zaklesiński wierszem opowiadał, jak dostał onegdaj zamówienie na uprząż do Cytadeli, gdy zastukano do drzwi.
— Oho, po mnie przychodzi magnifika, żebym już wstawał od stolika — powiedział wuj Zaklesiński, a pan Biesiadowski wybuchnął śmiechem...
Wikta uchyliła drzwi i wsadzając do pokoju przestraszoną twarz, wyszeptała:
— Tu jakiś z tyjatru...
— Co? Kto? — zapytał niechętnie pan Nieczaj.
— Z tyjatru, no, przecież mówię. Do Magdalenki, żeby przychodziła, bo tam nogi połamali.
Magda zerwała się z miejsca i zanim ktoś zdołał się zorjentować, wybiegła do przedpokoju:
— Co się stało!?