Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

oto szczęście jest od niej o krok, że drugi raz w życiu może się nie zdarzyć, że napewno się nie zdarzy!... W jakiemś osłupieniu patrzyła na szerokie plecy ojca, który spokojnie, jakby nic nie zaszło, siadał spowrotem przy stole, na puste twarze innych, na zieloną ceratę, przysypaną okruszynami.
A tam nadole taksówka, a na schodach tak wyraźny tupot odchodzącego przeznaczenia... Trzeba było myśleć, rozważyć, zastanowić się, ale nie mogła, nie chciała, nie miała prawa.
Nagłym ruchem skoczyła do drzwi. Nawet nie zatrzasnęła ich za sobą. Szybko, bardzo szybko zbiegła po schodach. Była półprzytomna. Nogi same, jakby odrętwiałe w automatycznym rytmie dudniły po drewnianych stopniach.
Daleko w górze rozległ się chrapliwy i świszczący głos:
— Magda! Wracaj w tej chwili!
Przystanęła na jedno mgnienie. Serce waliło aż gdzieś pod gardłem. Omal nie wybuchnęła płaczem: tam wysoko przechylony przez poręcz stoi groźny, surowy, a teraz bezsilny ojciec, kochany, jedyny, bliski, pokrzywdzony... I małe mieszkanko, znajome, serdeczne, i dobra twarz Adeli, i zielona cerata z okruszynami...
Przecież to szaleństwo oderwać się od tego wszystkiego, to tak, jak oderwać się od życia!...
— Magda! — strasznie i rozpaczliwie odezwał się w górze głos ojca.
Wpakowała palce między zęby i zacisnęła szczęki, nie czując bólu.
— Albo wracaj zaraz, albo won na zawsze! — zagrzmiał głos.