Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

— Na zawsze — na zawsze, tak, na zawsze... — zaszeptała Magda i pędem zbiegła do bramy.
Taksówka już ruszała z miejsca:
— Panie, stój pan! — krzyknęła jakimś nieswoim głosem.
Szofer stanął. Woźny pomógł jej wsiąść.
— To chwała Bogu, że pani przyjedzie — zaczął mówić — inaczej trzeba byłoby numer skreślić, a pan dyrektor aż się wściekał. I tak pan Boksza zachorował, to już brakowałoby trzech numerów.
Magda słyszała, lecz nie rozumiała, co słyszy. Teraz nawet nie zdawała sobie sprawy, dokąd i poco jedzie. Zresztą to nie było ważne. Jedynie ważne było to, że skończyło się jej dawne życie. Na zawsze... Tak, wiedziała, że ojciec słowa nie cofnie. Koniec z tamtem. Dlaczego, poco?... Sama nie umiała w tej chwili odpowiedzieć sobie na to. Koniec z rodziną, z Adelą, z ojcem, koniec z jatką na Tamce...
— Prędzej, proszę pani — otrzeźwił ją głos woźnego — bo nie zdąży pani przebrać się.
Samochód stał przed teatrem. Nie od tej wspaniałej oświetlonej strony, lecz z drugiej, gdzie było wejśce do garderoby i wogóle za kulisy.
— Zimno pani? — dziwił się woźny.
Rzeczywiście, trzęsła się, jak w gorączce. Weszła do bramy i w drugiem podwórzu przez obite blachą drzwi, na ciemne schodki. Jeszcze jedne drzwi i oto znalazła się w znanym już sobie korytarzu. Woźny pobiegł naprzód, a Magda oparła się o ścianę, gdyż uginały się pod nią nogi.
Zdaleka poznała sylwetkę pani Iwony i przemogła się, by zrobić kilka kroków. Wokół panował nieopisany hałas. Krzyki, tupot kroków, stuk dekoracyj. W powietrzu