Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

nieznośnie czuć było farbami i eterem. Czuła, że jeszcze chwila, a zemdleje.
— Magdalenko, jakie to szczęście, że przyjechałaś, prędzej, drogie dziecko, prędzej — ściskała ją pani Iwona, popychając naprzód — co ci jest, moje złoto?
— Nic, nic, proszę pani — zdołała wybąknąć.
— Blado wyglądasz.
— Ten eter tak tu czuć — usprawiedliwiła się Magda.
— Ach, co ja miałam, co ja miałam — zatrzepotała rękami pani Iwona. — Bela, biedactwo złamała nogę. Pogotowie, skandal. Oczywiście publiczności powiedziało się, że to drobny wypadek, ale ja jestem w rozpaczy.
— Złamała?
— Nie wiem. Pojęcia nie mam. Może tylko zwichnięcie, może ścięgno. Ci idjoci lekarze przecie na niczem się nie znają. Bóg da, że się to dobrze skończy. Musiała źle postawić stopę. Zdaje się piła przed przedstawieniem. I to wszystko na moją głowę. Za dziesięć minut wchodzisz na scenę.
Magda kurczowo ścisnęła jej rękę:
— Ja się boję, proszę pani, ja się boję.
— Czego, moja ptaszynko! Niemądra jesteś.
— Ja nie potrafię! — zawołała Magda w rozpaczy.
— Doskonale potrafisz. Musisz. Przekonasz się, że to nic nadzwyczajnego. No chodź, chodź.
Wepchnęła ją do garderoby.
— Magda! — rozległy się głosy. — Niech żyje! Wiesz co z Belą?... Pijana była!...
— Ubierzcie ją prędzej — nagliła pani Iwona — i niech która zrobi jej twarz.
Dziewczęta, już gotowe do występu, otoczyły Magdę