soły, hałaśliwy; gdy wpadał, zdawało się, że cały sklep jest od niego jednego pełen. Śmiał się, śpiewał nowe melodie (bardzo ładnie śpiewał!), pokazywał różne sztuki. Raz nawet równymi nogami na ladę wskoczył ku zgorszeniu szofera, który akurat musiał po niego przyjść.
Ale najlepiej lubiła, gdy opowiadał. Młody był jeszcze, zaledwie o siedem lat od niej starszy, lecz, Boże drogi, czego on nie widział, gdzie nie zdążył być! Zjeździł chyba całą Europę. Był w Ameryce i na różnych egzotycznych wyspach. I jak opowiadał! A miał co opowiadać, bo z tą bujną swoją naturą wciąż narażał się na rozmaite przygody. Wytrząsał je jedną po drugiej, jak z rękawa.
Może nawet podejrzewałaby go o blagę, gdyby nie to, że o jego awanturach głośno było w całej okolicy, że wszyscy wiedzieli, ile kłopotów ma stary pan Czyński z synem. Razu pewnego w Radoliszkach podczas jarmarku wjechał konno do szynku i tam pokłócił się z młodym Żarnowskim z Wieliszkowa, o co później był pojedynek. Innym znowu razem zatrzymał pociąg w czystym polu, ułożywszy na torze wielkie ognisko. Dużo anegdotek o nim kursowało w powiecie. Nie było jednak między nimi takich, które by ujmę lub wstyd przynosiły.
Chyba te, o kobietach. Gadano, że żadnej nie przepuści, że z każdą, która się nawinie, flirtuje i że już niejedna przez niego oczy wypłakała.
Marysia jednak nie wierzyła tym plotkom. A nie wierzyła z dwóch powodów. Po pierwsze nie chciała wierzyć, a po drugie miała dowody. Pan Leszek na kobiety nie zwracał uwagi. Sama to zaobserwowała. Ilekroć dłużej zasiedział się w sklepie, wszystkie miejscowe piękności przylatywały tu jedna za drugą. Gdy która pod sklepem zobaczyła jego konia, albo motocykl, jak szalona pędziła do domu, sztafirowała się w najładniejszą sukienkę, podkręcała loczki, nakładała najlepszy kapelusz i przychodziła niby po pocztówki, czy po papier listowy.
A Marysia tylko śmiała się z tego, bo młody Czyński ani na nie nie spojrzał.
— To pan ściąga mi kupujących, panie Leszku — mówiła doń gdy znowu zostawali sami — Pani Szkopkowa powinna być panu wdzięczna.
— Jeżeli przyjdzie jeszcze jedna, pokażę jej język! — groził udając zagniewanego.
Trzeba trafu, że w pięć minut później przyniosło panią aptekarzową. Wyfioczona była jak na bal, a wyperfumowana tak, że w sklepiku trudno było oddychać. Czyński długo nie myśląc, wprawdzie nie pokazał języka, ale zrobił coś jeszcze gorszego: zaczął udawać, że kicha. A jak zaczął, tak kichał raz po razie przez cały czas, póki uperfumowana dama nie wyleciała ze sklepu, jak z procy, czerwona z gniewu i półprzytomna.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —