którymi tuliły się niczym skromne kwiaty, białe i czerwone domki, ledwie widoczne, bo też gęsto obrosłe jaśminem, bzem i spireą. Gdy w dzień świąteczny wracało się z długiego spaceru, zdawało się, że nie ma na świecie cichszego i piękniejszego zakątka. Z daleka nie widać było wyboistych, niebrukowanych ulic, ani kup śmieci na podwórkach, czy wylegujących się w kałużach świń.
Słońce jarzyło się na czystym niebie, przez pola szedł pachnący łagodny wiatr, a na sercu było lekko i radośnie.
W powszednie dni dopiero po siódmej wychodziło się ze sklepu. A w sklepie był żar nieznośny. Niedawno zasadzone od strony placu młode drzewka mało, albo i wcale nie dawały cienia, mur nagrzewał się tak, że wszystkie wyroby tytoniowe na dzień trzeba było znosić do piwniczki w obawie, by nie zeschły się na miał. Za to wieczorem Marysia czym prędzej zamykała sklep i, zanim jeszcze wróciła do domu, biegła na Żwirówkę. Była to płytka rzeczułka, którą latem kura nie zmoczywszy pierza mogła przejść w bród, w dwóch jednak miejscach, przed szosą i za kościołem, rozszerzała się w dwa pękate i dostatecznie głębokie stawy. Przed szosą kąpali się mężczyźni, a za kościołem kobiety, przeważnie młode dziewczęta.
Po kąpieli było jeszcze dość czasu, by pomóc pani Szkopkowej przy gospodarstwie, a później zasiąść do książki. W bibliotece parafialnej Marysia wszystkie już dawno przeczytała, przeczytała też wszystkie z niewielkiej biblioteki miejscowej szkoły powszechnej. Zdarzało się jednak czasami pożyczyć jakąś powieść, czy tom wierszy od kogoś z nielicznej inteligencji. A książek wciąż była głodna. Wiele z nich umiała prawie na pamięć, nawet dwie francuskie i jedną niemiecką, które czytywała częściej, by nie wyjść z wprawy.
Francuska — był to stary i zniszczony tom wierszy Musseta, własność byłego proboszcza. Kiedyś w sklepiku miała właśnie je w ręku, gdy wstąpił stary i miły gość, znachor z młyna.
— A cóż to panieneczka czytasz? — zapytał ot tak sobie.
— To poezje, bardzo piękne poezje... Wiersze. Ale francuskie.
— Francuskie?...
— Tak, stryjciu. Napisał je Musset.
Znachor odwrócił książkę w swoją stronę, pochylił się nad nią i Marysi zdawało się, że stara się czytać. Wargi jego poruszały się nieznacznie, lecz po chwili wyprostował się.
Był blady i oczy jego zmętniały.
— Co ci jest, stryjciu Antoni? — zapytała zdziwiona i trochę przestraszona.
— Nic, nic... — potrząsnął głową i ścisnął się za skronie.
— Usiądź, stryjciu — wybiegła zza lady i przysunęła mu krzesło — Upał dziś straszny, pewno ci zaszkodził.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —