Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
—  114   —

A potem ktoś wszedł do sklepu i odskoczyli od siebie półprzytomni.

Klient posądził ją na pewno o zaczadzenie lub o utratę orientacji. Nie mogła pojąć, o co mu chodzi, nie umiała obliczyć należności. Gdy wreszcie wyszedł z pakunkiem, sama wybuchnęła śmiechem:
— Zupełnie zgłupiałam! Co ja mu dawałam zamiast papieru kancelaryjnego! Boże! Niech pan spojrzy!
Wskazywała na rozłożone na ladzie najrozmaitsze przedmioty i śmiała się, śmiała, nie mogąc powstrzymać tego radosnego śmiechu. Coś w niej drgało, coś trzepotało. Coś zrodziło się do życia, nowego, wspaniałego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki biały ptak.
Czyński stał nieruchomo i wpatrywał się w nią z zachwytem. Napisał jej kiedyś w depeszy, że uważa ją za najpiękniejszą dziewczynę... Teraz jednak była tak piękna, jaką jej jeszcze nie widział.
— A to ładnie! Bardzo ładnie — mówiła. — Przyjeżdżać tyle razy i nie wstąpić do mnie! Myślałam, że się pan obraził.
— Czy obraziłem się? Ale pani żartuje! Ja nienawidziłem panią!
— Za co?