— Choćby nawet — obtarła łzy. — Przecie ludzie słyszeli, rozejdzie się po miasteczku. Gdzie ja oczy podzieję?
— Oj, panno Marysiu, a po cóż pani ma oczy chować? Pani sumienie czyste, to grunt.
— Nie każdy uwierzy, że czyste.
— Kto sam uczciwy, ten uwierzy, zły i w kościele brudu się dopatrzy. Ale na złych nie ma co zważać. Ot, było, minęło, przeszło. Widzi pani — pokazał koszyk — do sadownika idę po truskawki. Nie pójdzie pani ze mną? Dobre truskawki, takie wielkie. A słodkie.
Uśmiechnęła się:
— Dziękuję, muszę śpieszyć do domu... Do widzenia.
— Do widzenia, panno Marysiu. A przejmować się nie ma czym.
Zatrzymała się i powiedziała jeszcze szczerze:
— Pan jest taki dobry dla mnie... Nigdy tego nie zapomnę.
Sobek skrzywił się i machnął ręką:
— Jaka tam i dobroć. Nie ma o czym gadać. Do widzenia.
Nucąc pod nosem jakieś tango, poszedł do ogrodu. Wybrał truskawki, potargował się, zapłacił, wrócił do domu. Przepadał za truskawkami. Wysypał je na dwa głębokie talerze, utłukł w moździerzu cukier, przyprószył nim gęsto jagody, ostrożnie przemieszał i odstawił, by przeszły cukrem. Lubił wszystko robić systematycznie.
Tymczasem zagotował wody na herbatę, wyjął z szafki chleb i masło. To była jego kolacja, dziś z racji soboty, zakończona taką wspaniałą leguminą, jak talerz soczystych, pachnących truskawek. Drugi zostawił na jutrzejszy obiad.
Potem zmył naczynia, wytarł, ustawił, wziął ze ściany swoją piękną mandolinę i wyszedł.
Latem w sobotnie wieczory cała młodzież była na ulicach, a głównie na Krowiej Promenadzie. Pan Sobek wciąż spotykał znajomych. Z niektórymi przystawał, pogawędził, pożartował, innym tylko ukłonił się z daleka. Przeszedł Wileńską, ulicą Napoleona, potem doszedł do Trzech Gruszek i zawrócił. Dziewczęta usiłowały ściągnąć go każda do swego towarzystwa. Zawsze przyjemnie jest posłuchać muzyki. On jednak wymawiał się i spacerował sam, brzdąkając od czasu do czasu kosteczką po strunach.
Gdy przechodził ulicą Oszmiańską, zobaczył na ganku u Lejzora kilku młodych ludzi. Siedzieli i palili papierosy.
— Ej — zawołał jeden — panie Sobek. Chodź pan, zagraj co.
— Jakoś ochoty nie mam — przystanął Sobek.
— Co tam ochota — odezwał się drugi głos. — Siadaj pan z nami, to i ochota przyjdzie.
— A z wami ja nie usiądę — odpowiedział Sobek.
— Czemuż to?
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —