Sobek miał jakieś prawo do występowania w obronie Marysi, a wówczas...
— Nie, nic mu nie powiem, nic! — postanowiła. — Tak będzie najrosądniej.
Z rana szła z domu do sklepu z głową opuszczoną i tak prędko, jakby ją goniono. Odetchnęła dopiero wówczas, gdy znalazła się w środku. Przejrzała się w lusterku i ze zmartwieniem stwierdziła, że dwie nieprzespane noce i ostatnie przeżycia zostawiły ślady. Blada była, a oczy miała podkrążone. To ją do reszty wytrąciło z równowagi.
— Gdy zobaczy, jak zbrzydłam — myślała — zniechęci się do mnie. Byłoby już lepiej, żeby nie przyjechał! — robiła sobie wyrzuty.
W kościele dzwonili już na południe, gdy ujrzała konie z Ludwikowa. Pana Leszka jednak w bryczce nie było. Stangret ziewając siedział na koźle. Gruba pani Michalewska, gospodyni z Ludwikowa, wysiadła i poszła załatwiać sprawunki. Marysia miała wielką ochotę pobiec do bryczki i zapytać o pana Leszka, zdołała się jednak pohamować i postąpiła rozsądnie, gdyż nie minęła godzina, a rozległ się na ulicy warkot motocyklu.
Omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Pan Leszek jednak nie spostrzegł ani jej bladości, ani łez w oczach. Wpadł jak huragan, w mazurowym tempie, wybił kilka hołubców i zawołał:
— Wiwat genialny mechanik! Niech żyje! Złóż mi gratulacje, Marysieńko! Myślałem już, że mię diabli na tym upale wezmą, ale zawziąłem się!
Zaczął opowiadać, jak mu się motocykl w drodze zepsuł i z jakim trudem sam naprawił uszkodzenie, chociaż mógł zabrać się bryczką z panią Michalewską.
Był z siebie kontent, że aż promieniał.
— Nie ma złej drogi do swej niebogi! — wykrzykiwał.
— Ale się pan wysmarował, panie Leszku! Zaraz dam panu wody.
Nalewała ją właśnie do miednicy, gdy weszła pani Szkopkowa. Uśmiechnęła się najpierw ironicznie, potem obrzuciła ich karcącym spojrzeniem, nic wszakże nie powiedziała.
— Pan Czyński musiał naprawiać swoją maszynę — objaśniła Marysia. — I chciał się umyć, bo zawalał się smarami.
— Nie nachlapię tu pani zanadto — dodał Czyński.
— Nie szkodzi — sucho odpowiedziała pani Szkopkowa i wyszła.
Inżynier nie przejął się bynajmniej oschłością właścicielki sklepu. Z humorem tłumaczył Marysi, na czym polegał defekt motoru i jak sobie dowcipnie poradził z naprawą. Stopniowo i dziewczyna odzyskała swobodę.
— Jak ty ślicznie się śmiejesz! — powtarzał Czyński.
— Zwyczajnie.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.
— 126 —