Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.
—  128   —

świadectwo kilku osób i gdyby nie to, że na własne oczy zobaczyła, gdzie pan Leszek postawił motocykl i gdzie siedział, już bite dwie godziny.
Para małych, lecz dobrze wypasionych kasztanów szła dziarskim kłusem, lecz pani Michalewskiej zdawało się, że bryczka ledwie się porusza. Wciąż wyglądała przed siebie, obliczając, ile to kilometrów zostało do Ludwikowa.
Wreszcie za lasem otworzył się szeroki widok. Pola łagodną pochyłością zniżały się do widocznej na horyzoncie niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetryczne rzędy małe kubiki budynków z czerwonej cegły i kominy. Na wzgórzu w pękach zieleni bielił się wysoki smukły pałac, uchodzący w całym powiecie za ósmy cud jeżeli nie świata, to przynajniej Kresów północno-wschodnich. Jedna jedyna pani Michalewska nie podzielała tych zachwytów. Wolała dawny drewniany, lecz większy i przytulniejszy od nowego dwór, w którym się urodziła, wychowała i pracowała od dziecka.
Nie umiała też przebaczyć swemu chlebodawcy i rówieśnikowi, staremu panu Czyńskiemu, że zamiast odbudować dokładnie spalony podczas bolszewickiej inwazji dom, kazał wznieść nowoczesny i do tego dwupiętrowy pałac, jakby zależało mu na tym, by stare nogi gospodyni miały jak najwięcej schodów do włażenia i złażenia.
I teraz chociaż pochłonięta innymi myślami, pani Michalewska poświęciła jedno stęknięcie tej niedorzecznej inowacji, do której pomimo upływu kilkunastu lat nie umiała się przyzwyczaić.
Minąwszy wjazdową bramę bryczka skręciła w boczną aleję parku i zatrzymała się przed służbowym wejściem. Pani Michalewska zbyt była podniecona, by osobiście zająć się wyładowaniem i umieszczaniem w spiżarni przywiezionych zapasów. Niczym lokomotywa pospiesznego pociągu przewaliła się przez kuchnię, kredensowy i jadalnię, sapiąc może nawet bardziej, niż wymagało tego zmęczenie i rozwijana szybkość.
Wiedziała, gdzie o tej porze znajdzie państwa Czyńskich i nie omyliła się. Byli na północnym tarasie. Pani Eleonora sztywna i wyprostowana w swoim gorsecie, siedziała na twardym, niewyściełanym krześle (innych nie uznawała) i zagłębiona była w wielkich księgach fabrycznych. Za nią stał buchalter, pan Słupek z miną nieszczęśnika, którego za chwilę wezmą na tortury. Jego łysa głowa, podobna do wielkiej różowej purchawki, pokryta była gęstymi kropelkami potu. W drugim końcu tarasu, w wielkim trzcinowym fotelu siedział pan Stanisław Czyński, obłożony nieprawdopodobnymi stosami gazet.
Pani Michalewska stanęła w środku bez słowa, jak posąg zgrozy.
Pan Czyński opuścił niżej okulary i zapytał:
— O co chodzi, Michalesiu?