mukolwiek przyniosło ujmę. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Absolutnie nic! Natomiast ani ja, ani chyba moi rodzice nie mogą puścić płazem jakiemuś chamowi, że plugawi opinię biednej wprawdzie, ale godnej szacunku dziewczyny, posługując się moim nazwiskiem.
Pani Eleonora zmierzyła syna ironicznym spojrzeniem.
— Zbyt pewien, mój drogi, jesteś owego szacunku, na który zasługuje rzekomo ta panieneczka. Nie posądzam cię o naiwność! Ale jakże myślisz zareagować?... Jestem bardzo ciekawa. Czy idąc wzorem owego urzędnika pocztowego zamierzasz wdać się z synem rymarza w bijatykę?
— Nie, ale skieruję sprawę do sądu!
— Nie będzie to świadczyło o twoim rozsądku! Sprawa sądowa z pewnością nie poprawi reputacji tej panienki.
— Więc każę stangretowi oćwiczyć go batem! — krzyknął zniecierpliwiony. — A w każdym razie... Od dzisiejszego dnia nie będziemy ani do fabryki, ani do folwarku brać wyrobów jego ojca!
— Ojciec tu nic nie winien — zauważył pan Czyński.
— Oczywiście — dodała pani Eleonora — A poza tym pozwól, że wyrażę zdziwienie z powodu twego tonu, tonu rozkazującego tak, jakby fabryka i folwark stanowiły twoją własność i sprawa zamówień zależała wyłącznie od ciebie.
Leszek miał już jednak roztrzęsione nerwy. Odstąpił krok wstecz i zapytał:
— Więc to tak?... Więc mama zamierza nadal zaopatrywać się u tego rymarza?
— Nie widzę powodu do zmiany.
— Ale ja widzę! — krzyknął.
— To jeszcze nas na szczęście nie obowiązuje.
— Tak? Zatem słuchajcie! Żądam tego stanowczo. Macie wybór. Albo zastosujecie się do mego żądania, albo nie zobaczycie mnie nigdy więcej!
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Był wzburzony do tego stopnia, że rzeczywiście nie zawahałby się wykonać groźby i wyjechać chociażby natychmiast.
Nie chciał i nie mógł zastanowić się teraz nad tym, czy postępuje słusznie. Sama myśl, że jakiś miasteczkowy chłystek ośmielił się publicznie stroić zeń żarty, doprowadziła go do furii, zaciemniała trzeźwy sąd i domagała się bezzwłocznej reakcji. I to w tej chwili było najważniejsze: ukarać, zemścić się. Bodaj rodzice stanęli na przeszkodzie! Bodaj! Niemal pragnął tego. Pokazałby im, że potrafi nie cofnąć się przed niczym. Ukarze ich również.
Wybiegł do parku i laską ojca, którą zabrał z przedpokoju, z wściekłością obijał liście z gałęzi kasztanów.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —