niejsze, coraz bielsze, aż wytłaczające się dołem skłębioną pianą w bryzgach i bulgocie.
Na dole był bulgot, na górze mruczały jednostajnie zadowolone i syte przeżuwanym chlebem żarna, a korytami sypała się pulchna, drogocenna mąka. Tylko worki podstawiać pod ten chlebny strumień.
Jako na późnym przednówku, młyn niewiele już miał roboty. Około trzeciej po południu parobek Witalis przestawiał zapórkę i koło uwolnione spod ciężaru wody z rozpędu obróciło się jeszcze raz i drugi, zaskrzypiały dębinowe osie, zgrzytnęło w żelaznych trybach, warknęły żarna i zaległa cisza. Tylko pył mączny bezgłośnie opadał od dachu i półstrysza na ziemię, na rozstawione worki, na wagi, osiadał warstwą, która od rana na pół palca nieraz grubości wyrastała.
Inni, niesumienni młynarze i tę mąkę sprzedawali ludziom, stary Prokop jednak kazał ją zmiatać na zaprawę dla bydła i dla trzody; toteż jego krowy, koń, a tak samo świnie, kaczki, gęsi i kury matki Agaty — chodziły spasione, jakby na pańskim hodowane.
Od trzeciej we młynie nie było już nic do roboty i o tej godzinie znachor Antoni Kosiba zwykle wybierał się do miasteczka. Otrzepywał się z mąki, naciągał czystą koszulę, ręce i twarz opłókiwał przy karczu, nad stawem, gdzie był najwygodniejszy przystęp do wody, i szedł do Radoliszek.
Chorych latem było niewiele, a i to głównie wieczorem, po zachodzie słońca, kiedy to, jak wiadomo, ludzie są wolniejsi.
W ostatnich czasach wszyscy domownicy, a już szczególniej kobiety zauważyły w zachowaniu się znachora duże zmiany. Zaczął o siebie jakby więcej dbać, buty czyścił szuwaksem do glansu, kupił dwie kolorowe bluzy, przystrzygał brodę i włosy, które dawniej leżały mu aż na ramionach.
Zonia co do przyczyn elegantowania się nie miała żadnych złudzeń. Niezawodny w takich sprawach instynkt kobiecy podpowiedział jej dawno, że obojętny dotychczas na niewieście wdzięki Antoni Kosiba wypatrzyć sobie musiał w miasteczku jakąś babę. Początkowe podejrzenia skierowane na osobę Szkopkowej, właścicielki sklepu, po krótkim wywiadzie okazały się nietrafne. Antoni odwiedzał wprawdzie jej sklep, ale widywał tam tylko młodziutką panienkę, która u Szkopkowej była w zajęciu.
Widywała ją Zonia nieraz i aż śmiech ją brał i gniew, gdy myślała o tych zalotach:
— Ech ty, stary — mówiła przyglądając się koszerującemu się znachorowi. — Czego się tobie zachciało? Gdzie ona dla ciebie?... Ty się w głowę stuknij! Ot, co! Do jakiej roboty ona tobie się nada? Chodzisz do niej i chodzisz, a co wychodzisz? Tobie baba zdrowa potrzebna, robotna, nie taka białorączka.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —