zaznasz, ani braku serca... Las tam wielki, łąki szerokie, będziemy zioła zbierali, będziesz mi, gołąbko, pomagała ludzi leczyć.. Zły język cię nie tknie, złe słowo nie obrazi... Dobrze nam będzie razem, przybłędom... Cicho, gołąbko, cicho...
— Jakiś ty dobry, stryjciu Antoni, jaki dobry — zwolna uspakajała się Marysia. — Chyba i ojciec rodzony nie może być lepszy... Czym ja sobie na to zasłużyłam?...
— Czym? — zamyślił się znachor. — A któż to może wiedzieć? A czym ja zasłużyłem, że ot tak tulisz się do mnie, gołąbko moja, że moje stare serce, co już tylko z nawyku, nie z potrzeby biło, rozgrzałaś niczym słońce... Bóg jeden wie, a ja choć nie wiem, dziękuję mu za to, i dziękować nie przestanę do śmierci...
Przed sklepem zatrzymała się bryczka i po chwili wszedł jakiś pan. Kupował papier kolorowy na lampiony, pewno na zbliżające się dożynki. Wybierał długo, targował się i narzekał na wysokie ceny.
Gdy wreszcie wyszedł z paczkami, znachor powiedział:
— A czy pozwolisz, gołąbeczko, że szczerze powiem, co myślę?
— Proszę o to — uśmiechnęła się nie bez obawy, że po takim wstępie nie usłyszy rzeczy przyjemnych.
I nie myliła się: znachor zaczął mówić o panu Leszku.
— Przez niego te wszystkie kłopoty i zmartwienia. Co tobie po nim, gołąbeczko?... Nie mówię, żeby był niedobry, czy szkodliwy, z oczu mu nawet niezgorzej patrzy, ale to młodzik jeszcze, nie ma swego zastanowienia, pędziwiatr. Nie raz patrzyłem na niego, nie raz i nie dziesięć widziałem, jak tu zachodził i przesiadywał... A i ludzie opowiadali... A że to młody i lekki, to i nie dziw, że go i podejrzywają o niepiękne zamiary. Ja sam, Bóg mi świadkiem, nie wierzę! Głowę dałbym, że wszystko co gadają, to psie szczekanie. Ale, widzisz, gołąbeczko, po co mają gadać?... Języków nie zwiążesz, oczu ludziom nie zakryjesz. Patrzą i gadają. A tobie, panieneczko, co z tych jego umizgów? Tylko niebezpieczeństwo. Młoda jesteś, niedoświadczona, łatwo uwierzysz w każdą obietnicę.
— On mi nigdy nic nie obiecuje — przerwała Marysia zaróżowiona i zdetonowana.
— Nie obiecuje?... Więc czego chce?... Pamiętaj, że on wielki pan, bogaty, światowy. Co ty dla niego?... Ot, zabawka. A serce przyzwyczai się. Ot i teraz: nie ma go — już ci ciężko.
— To z innego powodu...
— Może z innego, a może i z tego — łagodnie kiwnął głową. — Ożenić się z tobą przecie nie ożeni się. Więc po co?...
Marysia spuściła oczy:
— Ja o tym też wcale nie myślałam. Po prostu przyjemnie z nim się rozmawia. On dużo podróżował, dużo widział. Ładnie opowiada...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —