— Wszystko jedno.
— Dzisiaj dość chłodno na dworze. Lepiej, sądzę, cieplejsze — zadecydował służący i podał futro.
— Rękawiczki! — zawołał, wybiegając za profesorem na ganek, lecz Wilczur musiał nie dosłyszeć. Już był na ulicy.
Koniec października w tym roku był chłodny i dżdżysty. Gałęzie drzew obdzierał silny północny wiatr z resztek przedwcześnie zżółkłych liści. Na chodnikach chlupotała woda. Nieliczni przechodnie szli z nastawionymi kołnierzami pochylając głowy, by osłonić twarz przed drobnymi ostrymi kroplami deszczu, lub oburącz trzymali parasole, którymi targały raz po raz gwałtowne porywy wiatru. Spod kół zrzadka przejeżdżających samochodów tryskały mętne bryzgi wody, dorożkarskie konie człapały leniwie, a podniesione budy ociekały deszczem, mdło połyskując w świetle żółtawych latarni.
Dr Rafał Wilczur machinalnie zapiął palto i szedł przed siebie.
— Jak mogła tak postąpić! Jak mogła! — powtarzał w myśli pytanie.
Czyż nie zdawała sobie sprawy z tego, że odbiera mu wszystko, że pozbawia go racji i celu istnienia? I dlaczego?... Dlatego, że spotkała jakiegoś człowieka... Gdyby go chociaż znał, gdyby miał pewność, że on ją potrafi ocenić, że jej nie skrzywdzi, że da jej to szczęście. Napisała tylko jego imię: Janek.
Wilczur zaczął w pamięci liczyć bliższych i dalszych znajomych. Żaden z nich. Może to jakiś nędznik, oszust, obieżyświat, który ją porzuci przy pierwszej sposobności. Jakiś zawodowy uwodziciel, który Beatę otumanił, okłamał, znęcił fałszywymi wyznaniami i przysięgami. Liczył zapewne na pieniądze. Co się stanie, gdy przekona się, że Beata nawet swojej biżuterii nie zabrała?... To na pewno wyrafinowany łotr. Tak, trzeba go ścigać, trzeba póki czas zapobiec łajdactwu. Trzeba zażądać od władz, od policji, by ich szukano. Rozesłać listy gończe, detektywów...
Pod wpływem tej myśli zatrzymał się i rozejrzał. Był w śródmieściu. Przypomniał sobie, że gdzieś w pobliżu, na drugiej, czy na trzeciej przecznicy kiedyś przejeżdżając widział szyld komisariatu policji.
Ruszył w tamtym kierunku, lecz już po kilkunastu krokach zawrócił.
— I cóż z tego, że ją odnajdą? Nigdy nie zgodzi się wrócić do mnie.
Napisała wyraźnie, że nie kocha, że dręczyła ją jego rzekoma wyższość, jego bogactwo, jego sława... a na pewno i jego miłość. Była o tyle delikatna, że tego nie powiedziała wyraźnie... Jakimże prawem on ma ją osądzić, zadecydować o jej losie. A jeżeli ona woli nawet poniewierkę przy tamtym?... Jakichże
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —