Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.
—  22   —

byś mi Mariolę zwróciła. Prawo jest za mną i moralne prawo też. Sama to musisz przyznać, ty, podła, podła, podła!. Nikczemna, czyż nie rozumiesz, że popełniłaś zbrodnię! Jakaż może być cięższa zbrodnia?... Jaka, powiedz sama!... Mierziły cię pieniądze i wszystko. Dobrze, ale czego ci brakowało? Nie miłości przecie, bo nikt cię tak kochać nie potrafi, jak ja! Nikt! Na całym świecie!
Potknął się i omal nie upadł. Szedł niezabrukowaną ulicą, grzęznąc w błocie po kostki. Tu i owdzie rozrzucone były duże kamienie, po których mieszkańcy małych domków tej dzielnicy usiłowali dostać się do siebie suchą nogą. Okna były już ciemne. Rzadkie latarnie gazowe rozsiewały mdłe niebieskawe światło. W prawo szła większa gęściej zabudowana ulica. Wilczur zawrócił w nią i wlókł się coraz wolniej.
Nie odczuwał zmęczenia, lecz nogi stały się ciężkie, nieznośnie ciężkie. Musiał być przemoczony aż do koszuli, gdyż każdy podmuch wiatru czuł jak na gołej skórze
Nagle ktoś mu zastąpił drogę:

— Panie ozdobny — odezwał się ochrypły głos — pożycz pan bez gwarancji bankowej pięć „zet“ na hipotekę Polskiego Monopolu Spirytusowego. Pewność i zaufanie.
— Co? — nie zrozumiał profesor.
— Nie cokaj, bo obcokany będziesz, powiada Pismo Święte: jakim cokiem cokasz bliźniego twego, takim i ciebie obcokają, obywatelu stolicy trzydziestomilionowego państwa z dostępem do morza.
— Czego pan sobie życzy?
— Zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności. A nadto winszuję sobie napełnić mój pusty żołądeczek czterdziestopię-