ków i krat. Jedno słowo: Drożdżyk. Tu na rogu Połanieckiej i Witebskiej.
Wilczur pomyślał, że istotnie alkohol dobrze mu zrobi. Rzeczywiście był zziębnięty. A poza tym monotonna gadatliwość spotkanego pijaka działa ogłuszająco. Mimowoli starał się z jego paplaniny coś zrozumieć, a to już tłumiło tę jaskrawą świadomość doznanego nieszczęścia, która rozpętała pod czaszką całe wiry najboleśniejszych myśli.
Zaczynało już szarzeć na wschodzie, gdy po długim stukaniu w zamknięte okiennice dostali się wreszcie do małego sklepiku przesiąkniętego wyziewami beczek do śledzi, odorem piwa i nafty. W izbie za sklepikiem, większej lecz jeszcze bardziej cuchnącej, pełnej dymu z taniego kwaśnego tytoniu, siedziało w kącie kilku mężczyzn doszczętnie pijanych. Gospodarz, kwadratowy drab o twarzy zaspanego buldoga, w brudnej koszuli i w rozpiętej kamizelce, nie pytając o nic postawił na wolnym stoliku butelkę wódki i wyszczerbiony talerz z obrzynkami jakichś wędlin.
Ale było tu ciepło. Rozkosznie ciepło i zgrabiałe ręce zdawały się rozkosznie, aż boleśnie tajać. Pierwsza szklaneczka wódki rozgrzała od razu gardło i żołądek. Przygodny towarzysz nie przestawał mówić. Pijacy z kąta nie zwracali na przybyłych najmniejszej uwagi. Jeden chrapał głośno, trzej pozostali wybuchali od czasu do czasu bełkotem niezrozumiałych słów. Zdawali się o coś spierać.
Druga szklanka wódki przyniosła Wilczurowi pewną ulgę.
— Jak to dobrze — pomyślał — że nikt tu na mnie nie patrzy, że nikt nic nie...
— ...bo, uważasz, hrabio, — ciągnął swoje mądrości szczeciniasty towarzysz. — Napoleona diabli wzięli, Olesia Macedońskiego takoż. A dlaczego, pytasz gromkim głosem? Oto dlatego, że nie sztuka być kimś. Sztuka być niczym. Niczym, drobnym robaczkiem za kołnierzem Opatrzności. Ja ci to mówię, ja, Samuel Obiedziński, który nigdy nie zleci na zbity pysk, bo nigdy na nic nie wejdzie. Cokół jest podkładką dla durniów, przyjacielu. A wiara to balon, z którego wcześniej czy później gaz wyleci. Szansa?... Jest, owszem: że prędzej sam zdechniesz. Strzeżcie się balonów, obywatele!
Podniósł w górę pustą butelkę i zawołał:
— Panie Drożdżyk, jeszcze jedną! Szafarzu wszelkiej radości, opiekunie zbłąkanych, dawco świadomości i zapomnienia.
Ponury szynkarz bez pośpiechu przyniósł wódkę, szeroką dłonią trzasnął w dno i postawił odkorkowaną przed nimi.
Profesor Wilczur w milczeniu wypił i wzdrygnął się. Nigdy nie pił i wstrętny smak ordynarnej gorzałki wywoływał w nim
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —