go w Warszawie nader ważna operacja, o której tyle wszystkie dzienniki pisały. Z chwilą, gdy operacja się udała, mój kuzyn mógł wyjechać za żoną.
— Minęło już tyle dni — zauważył jeden z reporterów, — nie podobna, by do profesora nie dotarł alarm całej prasy. Dałby o sobie znać.
— Zapewne. O ile alarm doń dotarł. Jest jednak wiele takich zakątków za granicą, cichych pensjonatów w górach, ustronnych miejsc wypoczynkowych, dokąd gazety warszawskie nie docierają.
— Depesze o zaginięciu profesora podała cała prasa zagraniczna — upierał się dziennikarz, — no, i radio.
— Radia można nie słuchać. Ja sam na przykład nie znoszę radia. A ileż to osób podczas odpoczynku do rąk nie bierze dzienników. Nie każdy ma na nie ochotę w jakimś Tyrolu, czy Dalmacji.
— Tak, panie prezesie. Ale jest jeszcze jedna okoliczność. Oto profesora nie ma ani w Tyrolu, ani w Dalmacji, ani w ogóle za granicą.
— I w jakiż sposób zdołał pan to stwierdzić? — z uśmiechem zapytał prezes.
— To nie było trudne. Po prostu stwierdziłem, w starostwie, że paszport zagraniczny profesora Wilczura był wystawiony z rocznym terminem ważności. A termin ten upłynął dokładnie przed dwoma miesiącami i nie był prolongowany.
Zapanowało milczenie. Wreszcie prezes rozłożył ręce:
— Ha. Niewątpliwie sprawa nie jest jasna. Proszę mi jednak wierzyć, że dołożę wszelkich starań, by ją wyświetlić. Pracuje nad tym i policja. W każdym razie przypominam panom jeszcze raz swoją prośbę.
Zawdzięczając właśnie tej prośbie, wyrażonej przez człowieka, zajmującego ogólnie szanowane stanowisko w życiu publicznym, jak też i z racji powszechnej sympatii, jaką cieszył się zaginiony profesor, prasa wyrzekła się ponętnej okazji do wentylowania spraw z jego życia osobistego. Nie przeszkodziło to oczywiście powodzi plotek, kursujących wśród znajomych i nieznajomych, te jednak, nie podsycane świeżymi wiadomościami, stopniowo zaczęły przycichać.
Natomiast policja nie zaniechała sprawy. Komisarz Górny, któremu ją powierzono, w ciągu kilku dni zdołał ustalić szereg szczegółów. Zbadanie personelu lecznicy wyjaśniło, że w krytycznym dniu, jadąc do domu, profesor Wilczur był w znakomitym humorze i że wiózł sobolowe futro, które właśnie nabył, a które miało być prezentem dla żony z racji ósmej rocznicy ślubu. Nic nie wskazywało na to, by spodziewał się nagłego wyjazdu małżonki. Z zeznań służby wynikało, że dowiedział się o nim dopiero z listu, pozostawionego przez nią. List
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —