Mianowicie podczas periodycznej rewizji dokonanej u jednego z paserów na ulicy Karmelickiej wśród wielu rzeczy, pochodzących z kradzieży czy rabunku, znaleziono czarne palto, marynarkę i kamizelkę wyjątkowo dużych rozmiarów. Chociaż etykietki krawca były odprute, z łatwością dało się odszukać zakład krawiecki, gdzie zostały uszyte, i tą drogą stwierdzono, że należały do zaginionego profesora. Przyciśnięty do muru paser zeznał, iż nabył to od niejakiego Feliksa Żubrowskiego.
Żubrowski, wbrew przypuszczeniom komisarza, nie był nigdy notowany za jakiekolwiek przestępstwa. Mieszkał na Przywiślnej z żoną i czworgiem dzieci, z zawodu był piaskarzem i zeznał, iż krytycznego dnia ubranie znalazł na brzegu, gdy z rana wracał z libacji. Kilku świadków, może nie zbyt godnych zaufania, ustaliło jego alibi. W każdym razie niczego mu nie było można udowodnić i Żubrowskiego po trzech dniach wypuszczono z aresztu. Za jego niewinnością przemawiało i to, że Wisła w tym miejscu była głęboka, a samobójstwo profesora Wilczura nader prawdopodobne.
W następnych dniach przeszukano koryto rzeki na przestrzeni kilku kilometrów — bez skutku. Do prosektorium sześć razy sprowadzano służbę z Alei Bzów i prezesa Wilczura, by rozpoznali różne, nieznane, a wyłowione w tym czasie zwłoki, lecz właściwie było to zbędne: zaginiony profesor miał rzucający się w oczy wzrost około metra dziewięćdziesięciu centymetrów.
— Jeszcze nie znaleźliśmy trupa — zrezygnowanym głosem mówił komisarz Górny — może wypłynie na wiosnę. Wisła ma wiele dołów i nieraz zdarza się, że dopiero po kilku miesiącach wyrzuca zwłoki.
— Więc pan potwierdza moje obawy? — pytał prezes.
— Bardzo wiele okoliczności przemawia za samobójstwem. Na wszelki wypadek rozesłałem odbitki fotografii profesora do wszystkich posterunków policyjnych.
— Więc jednak dopuszcza pan ewentualność utraty pamięci?
— Jeżeli mam być szczery, nie wierzę w to. Póki jednak zwłoki nie wypłyną, nie wolno mi zaniedbać i tej możliwości. Z tej samej racji, nie zaniechałem też hipotezy o morderstwie. Chociaż mam niemal pewność, że może być mowa tylko o samobójstwie. To pewne. Wyszedł z domu oszołomiony nieszczęściem i dlatego nie powziął jeszcze żadnej decyzji. Chodził zapewne długo po mieście, może pił dla zalania robaka...
— Nigdy nie pił — przerwał prezes.
— Tak czy owak postanowił z sobą skończyć. Bo któż miałby go zabić?... Bandyci?... Musiałoby być conajmniej trzech albo czterech, by po cichu dać mu radę. To przecie był człowiek wyjątkowej siły fizycznej. A strzały?... No, nie wykluczone, ale
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —