Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.
—  43   —

— Tak.
— Więc gdzie byliście w szkole?
— Nie wiem.
— Wasze imię i nazwisko! — krzyknął zniecierpliwiony.
Brodacz milczał.
— Głusi jesteście?
— Nie, panie przodowniku, i niech pan nie gniewa się na mnie. Ja przecież niczego nie zrobiłem.

— No, to mówcie prawdę!
— Prawdę mówię. Nie wiem, jak się nazywam. Może wcale się nie nazywam. Wszyscy mnie o to pytają, a ja nie wiem.
— Więc co! Nigdy nie mieliście dokumentów?
— Nigdy.
— To jak was do pracy przyjmowali? Bez papierów?
— Po miastach to wszędzie papierów żądali i nie chcieli tak przyjąć. A po wsiach to nie każdy na to zważa. Ot, nazwą jakkolwiek, jak komu wygodnie i już. Tu, w tutejszym tartaku też podałem nazwisko, jakim mnie w Czumce przezwali: Józef Broda. Ale panu posterunkowemu sam powiedziałem, że to przezwisko. Ja nic złego nie zrobiłem i sumienie mam czyste.
— To się okaże.
— Pan przodownik może napisać do tych, gdzie pracowałem. Nikomu nic nie ukradłem.
Przodownik zamyślił się. Już nieraz w swojej praktyce miał do czynienia z różnymi osobnikami ukrywającymi swoje nazwisko, a jednak zawsze podawali jakiekolwiek zmyślone. Ten zaś uporczywie twierdził, że nie ma nazwiska.