— No, co tam? — zapytał Romaniuk. — Tuczysz się bracie?[1]
— Żyję z Bożą pomocą. Ale zmartwienie mam.
— Słyszałem.
— Nie to. Tylko Kaziuka do wojska biorą.
— Biorą?
— A biorą.
— Tak to?...
— Aha. A wiesz, że zarobek u mnie dobry. Parobek głodu nie zazna i jeszcze odłoży.
— Wiadomo — przyznał Romaniuk.
— Tak ja sobie pomyślałem, że twój niby Nikita, podchodziłby do takiego zajęcia.
— Czemu nie.
— Nu, to jak?
— Co jak?
— Nu, z Nikitą?
— Ano, żeby do ciebie, do pracy?
— Aha.
Romaniuk podrapał się po głowie, w jego małych siwych oczkach błysnęła radość. Powiedział jednak obojętnym tonem:
— Chłopak zdrowy...
— To i chwała Bogu — spiesznie mruknął Prokop w obawie, by Romaniukowi nie przyszło do głowy zapytanie o zdrowie Wasila. — Tylko żeby na przyszły piątek przyszedł, bo w piątek Kaziuka biorą.
— To dobrze, bracie, że mówisz. Bo jego w domu nie ma. On teraz aż do Oszmiany pojechał.
— Roboty szukać?
— A pewno.
— Ale wróci?
— Co nie ma wrócić. Zaraz z Radoliszek pocztową karteczkę do niego wyślę.
— No, to i dobrze. Żeby na piątek...
— Toż rozumiem.
— Pracy teraz wiele. Nie zdołam bez dwóch parobków — dodał Prokop.
— Przyjedzie na czas.
— To z Bogiem!
— Z Bogiem.
Romaniuk potrząsnął lejcami, na co zresztą mały brzuchaty siwek nawet nie zwrócił uwagi, i pogrążył się w myślach, pełen zadowolenia. Wielkie to jednak było wyróżnienie, że Mielnik spośród tylu wybrał jego syna.
Odwrócił się i spojrzał na żonę. Z grubych chustek, które szczelnie opatulały jej głowę, widać było tylko nos i oczy.
— Naszego Nikitę Mielnik bierze — powiedział.
Baba westchnęła:
- ↑ brakujące słowo z innego wydania