— Boże, mój Boże!...
I nie wiadomo było, czy cieszy się, czy się martwi. Zresztą Romaniuk nigdy się nad tym nie zastanawiał. Głos już miała taki jękliwy.
Cieszył się i Prokop. Strasznie nie lubił zmian i niepokojów. Teraz sprawa była załatwiona. Tak mu się przynajmniej zdawało, a zdawało się aż do piątkowego wieczoru.
Dnia tego później, niż zazwyczaj, zabrał się do zamykania młyna. Wciąż czekał. Domowi nawet nie domyślali się, dlaczego jest zły, gdyż nikomu nie powiedział. Ale za to w sobie pienił się znowu. Przecie wyraźnie kazał mu przyjść w piątek! Kaziuka już nie było. Od jutra roboty nawali, a tu choć głową w ścianę bij.
— Czekaj ty, szczenię zatracone — warczał cicho, kręcąc brodę.
I przysięgał sobie, że nie weźmie go, choćby z samego rana przyszedł. Sobota to nie piątek. Lepiej pierwszego lepszego, z gościńca, nawet złodzieja, byle nie Nikitę.
Ale i nazajutrz Nikitka się nie zjawił. Trzeba było wziąć do pomocy jednego z chłopów, który żyto do młyna przywiózł.
Następnego dnia, jako w niedzielę, młyn był nieczynny. Prokop, pomodliwszy się, choć mu gniew w pacierzach przeszkadzał, wyszedł przed dom i usiadł na ławeczce. Długo żył, ale nie zdarzyło mu się jeszcze, by ktoś zrobił mu taki zawód. Chciał chłopcu łaskę wyświadczyć, a ten nie zjawił się. Oczywiście, musiał w Oszmianie pracę znaleźć i dlatego nie przyjechał, ale i to go nie usprawiedliwiało.
— Pożałują tego, te Romaniuki — mruczał pociągając dym z fajki.
Słońce świeciło jasno. Dzień był ciepły i cichy. Nad stawami uganiało się ptactwo w pogoni za owadami. Nagle na gościńcu rozległ się warkot. Stary przysłonił oczy ręką. Gościńcem pędził motocykl.
— W dzień święty takie rzeczy — splunął — Boga się nie boją.
Wiedział o kim mówi. Cała okolica już od wiosny wiedziadziała, że to z Ludwikowa, z fabryki, syn właściciela, młody pan Czyński. Za inżyniera za granicami się uczył, a teraz na odpoczynek do rodziców przyjechał. Gadali, że po ojcu miał zarząd fabryki objąć, ale jemu w głowie był tylko ten motocykl, diabelska maszyna, żeby ludziom po nocach spać nie dawać i konie na drogach straszyć.
Toteż z niechęcią spoglądał stary za tumanem turzu, znikającym na gościńcu. A patrząc w tamtą stronę zobaczył człowieka, idącego do młyna. Człowiek szedł wolno, równym krokiem, na plecach niósł węzełek na kiju. Najpierw zdawało się Prokopowi, że to Nikita i krew mu napłynęła do twarzy, ale
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —