Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.
—  56   —

gdy idący zbliżył się, okazało się, że jest już niemłody, że ma czarną siwiejącą brodę.
Przyszedł, ukłonił się, po bożemu pozdrowił i zapytał:
— Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić? Dzień gorący i pić się chce.
Młynarz obrzucił go uważnym spojrzeniem, odsunął się, robiąc miejsce na ławce i skinął głową:
— Przysiąść każdemu wolno. A wody u nas dzięki Bogu nie brakuje. Ot tam, w sionce ceber stoi — wskazał za siebie.
Przybysz wydał mu się sympatyczny. Smutną miał twarz, ale Prokop sam zbyt wiele zmartwień przeżył, by lubił twarze wesołe. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzyło. Od każdego zaś podróżnego człowiek może czegoś ciekawego dowiedzieć się. Ten zaś widać z dalekich stron pochodził, bo jego mowa inna była.
— A skądże to Bóg prowadzi? — zapytał Prokop, gdy nieznajomy wrócił i usiadł, ocierając wierzchem dłoni krople wody, osiadłe na brodzie i na wąsach.
— Z daleka. A teraz spod Grodna idę. Za pracą.
— I od Grodna toś pracy nie znalazł?
— Owszem, robiłem przez miesiąc u kowala w Mickunach. Jak robota skończyła się, to i poszedłem dalej.
— W Mickunach?
Tak
— Znam tamtego kowala. Czy to Wołowik?
— Wołowik, Józef. Z jednym okiem.
— To prawda. Iskra mu wypaliła. A znaczy się ty sam też kowal.
Przybysz uśmiechnął się:
— I kowal i nie kowal. Każdą robotę znam...
— Jakże to tak?
— Ano, już lat ze dwanaście po świecie chodzę, to i nauczyłem się wielu rzeczy.
Stary zerknął spod krzaczastych brwi:
— A po młynarskiej części też pracowałeś.
— Nie, nie zdarzyło się. Ale ja także, panie Mielnik, prawdę powiem. Nocowałem ja w Pobereziu u niejakich Romaniuków. Dobrzy ludzie. I tam słyszałem, że ich syn do pracy u ciebie zgodzony. Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce.
Prokop nachmurzył się:
— To ciebie Romaniuki przysłali?
— Gdzież tam. Ale posłyszałem, to myślę, skorzystam. Zajść i zapytać nie grzech. Chcesz, to weźmiesz mnie, nie chcesz, nie weźmiesz.
Prokop wzruszył ramionami: