Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.
—  67   —

dniałą skórą, z nieomylną sprawnością wyszukiwały naciskami na zwiotczałe mięśnie kaleki krzywizny źle zrośniętych kości.
Dyszał ciężko jakby przy wielkim wysiłku. Walczył z myślami. Ależ tak, tak: z nadzwyczajną jasnością to rozumiał. Kości przecie źle zrosły się. To nie powinno być tak. I tu też. Jakże!
Wyprostował się i otarł rękawem pot z czoła. Jego oczy świeciły się, a zbladł tak, że Wasilko zapytał:
— Co tobie?
— Czekaj, Wasil — odezwał się Antoni ochrypłym nagle głosem — ty jak dawno spadłeś i połamałeś nogi?
— Piąty miesiąc... Ale...
— Piąty? Ale tobie zestawili?
— Zestawili. Doktór z miasteczka, z Radoliszek.

— I co?
— I mówił, że będę zdrów. W deseczki mi nogi zabandażował. Dwa miesiące leżałem, a jak zdjął...
— To co?
— To powiedział, że już nic nie pomoże. Takie połamanie, że żadnej rady nie ma.
— Że nie ma?