Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ I.

W sali operacyjnej panowała zupełna cisza. Z rzadka przerywał ją ostry krótki brzęk metalowych narzędzi chirurgicznych na szklanej płycie. Powietrze nagrzane do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza przenikał słodkawy zapach chloroformu i surowa woń krwi, które przenikając przez respiratory napełniały płuca nieznośną mieszaniną.
Jedna z sanitariuszek zemdlała w kącie sali, lecz nikt z pozostałych nie mógł odejść od stołu operacyjnego, by ją ocucić. Trzej asystujący lekarze nie spuszczali czujnego wzroku z otwartej czerwonej jamy, nad którą poruszały się wolno i zdawało się niezgrabnie wielkie ręce profesora Wilczura.
Każdy najmniejszy ruch tych rąk trzeba było zrozumieć natychmiast. Każde mrugnięcie wydobywające się od czasu do czasu spod maski zawierało dyspozycję zrozumiałą dla asystentów i wykonywaną w mgnieniu oka. Szło przecie nie tylko o życie pacjenta, lecz i o coś znacznie ważniejszego, o udanie się tej szaleńczej, beznadziejnej operacji, która stać się mogła nowym wielkim tryumfem chirurgii i przynieść jeszcze większą sławę nie tylko jego lecznicy i uczniom, lecz całej nauce polskiej.