Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.
—  89   —

— Boże, Boże — myślał dr. Pawlicki, jedząc kompot z rozgotowanych jabłek. — Kocham ich przecie, na wszystko jestem dla nich gotów, ale patrzeć co dzień, co godzina na ich nędzę, to przechodzi moje siły.
Zdawało mu się, że z każdego ich gestu, z każdego słowa, że z każdego kąta tego ubogiego mieszkania padają pod jego adresem gorzkie wyrzuty. Ileż to nadziei wiązali oni z jego przyszłością, z praktyką, z dochodami. A oto siedzi już przecie rok w tej zapadłej dziurze i ledwie może zarobić na skromne utrzymanie.
Gdyby mógł stąd wyrwać się! Nie bał się trudów. Pojechałby bodaj do Afryki czy do Grenlandii. Ale przecież oni wszyscy pomarliby tu z głodu. Czuł, wiedział, że na szerokim świecie czekało go powodzenie, kariera, pieniądze i wiedział również dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na krok stanowczy. Był niewolnikiem swoich uczuć, uczuć szczerych i głębokich. Te uczucia przykuły go do nich, do rodziców, do siostry, a nawet do starej Marcysi, przykuły niczym łańcuchy, przykuły do małego, drewnianego domku w małym, nędznym miasteczku...
I im bardziej zapadał się w grzęzawisko tej beznadziejnej wegetacji, tym tkliwiej, tym staranniej unikał zdradzenia się ze swoją rozpaczą przed bliskimi. Jakże wdzięczny był im za to, że oni również niczym nie okazywali doznanego zawodu. Bolały go jednak ich myśli, te myśli, które przecie na pewno musiały w nich żyć. One to w sposób tajemniczy przenikały wszystko w tym domu, napełniały powietrze beznadziejnym smutkiem, którego rozproszyć nie mógł — najlepiej udawany śmiech, najgłośniej manifestowane zadowolenie.
— Byłem u tego znachora — zaczął Pawlicki — Powiedziałem mu kilka słów prawdy i poradziłem, by w porę porzucił swoją praktykę.
— Czy to prawda — odezwała się Kamilka, — że on ma tylu pacjentów?
— Tylu? — zaśmiał się. — Gdybym miał dziesiątą część tego, gdybym miał...
Nie dokończył i zagryzł wargi.
Matka zaczęła szybko, bardzo szybko mówić o kotce Basi, że gdzieś się zawieruszyła, o tym, że w środę są imieniny u Koźlickich, o krowie proboszcza, która daje wyjątkowo dużo mleka.
Lecz Pawlicki nie słyszał tego. Nurtowało w nim coraz bardziej, krew pulsowała w skroniach. Niespodziewanie odsunął od siebie z rozmachem niedopitą szklankę herbaty i zerwał się.
— A wiecie dlaczego on ma więcej pacjentów? — zawołał. — Czy wiecie?...
Spotkał ich wystraszone spojrzenia, lecz nie mógł zapanować nad sobą: