— No, honorarium też nie będzie małe — zaśmiał się Korczyński, ale mam jeszcze i inne sposoby. Żona Dobranieckiego jest kuzynką mojej żony. Jakoś to się zrobi. Musi być zrobione, bo sprawę muszę wygrać.
Marysia uśmiechnęła się doń serdecznie:
— Tak wdzięczna jestem panu za ten zapał i za otuchę. Nie ma pan pojęcia, jak bardzo jestem przywiązana do tego najlepszego na świecie człowieka, jak go kocham. Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jakie on ma serce.
— Tego nie wiem, ale wierzę pani na słowo. Natomiast zdziwił mnie Kosiba swoją inteligencją. Mówi jak zupełnie wykształcony człowiek, co jakoś nie pasuję mi ani do jego wyglądu, ani do nieukończonej szkółki ludowej, ani do zawodu parobka młynarskiego, czy znachora.
— A widzisz! — zawołała Marysia, zwracając się do Leszka.
— Tak, tak — przyznał Leszek — Wyobraź sobie, Wacku, że Marysia od dawna zwróciła na to uwagę. A ja nawet przeprowadziłem pewną próbę, która potwierdziła nasze przypuszczenia.
— I jakaż to była próba? — zaciekawił się Korczyński.
— Dość naiwna w gruncie rzeczy. Zacząłem z nim rozmawiać, używając wielu słów, których znaczenia nie może znać prosty chłop, czy choćby półinteligent.
— No i...?
— Rozumiał wszystko. Mało tego. Kiedyś zastał Marysię nad wierszami Musseta, w oryginale. I zupełnie poprawnie przeczytał całą strofę.
— Dałabym głowę, że nie tylko czytał, lecz i rozumiał — dorzuciła Marysia.
Adwokat zamyślił się:
— Tak. To rzeczywiście dziwne... Zdarzają się jednak takie samouki. Ta teza też mogłaby mi się przydać, gdyby Kosiba zechciał otworzyć usta.
— Jak to?
— No, bo milczy uparcie. Nie chciał mi udzielić żadnych informacyj. Popadł w jakiś pesymizm, mizantropię, diabli wiedzą co.
Biedak — westchnęła Marysia — Myśmy z Leszkiem też byli tym zaskoczeni. Dlatego nie chcieliśmy narzucać się mu powtórnie. Przyjął nas prawie opryskliwie. Nie dziwię się mu zresztą. Tyle przejść...
— To minie, gdy znajdzie się znów na wolności — z przekonaniem powiedział Leszek.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — zapewnił adwokat.
— Jaki pan dobry! — zawołała Marysia.
— Ja?... Dobry?... Ależ proszę pani! Tu nie ma miejsca na dobroć. Zbijam na tej sprawie pieniądze...
— No, no — zaśmiał się Leszek. — Nie przesadzajmy...
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —