Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
—  10   —

— Ale widocznie dla ciebie to nie jest takie ważne, by o to walczyć, by znieść różne przykrości i zmartwienia?
Potrząsnęła głową:
— O, nie! Nie o mnie mi chodzi! Ja byłabym gotowa na każde poświęcenie, na każde upokorzenie. Ale ty...
— Cóż ja? — zapytał niemal gniewnie.
— Ty... Unieszczęśliwi cię to, zniechęci, złamie...
Zerwał się i załamał ręce:
— Maryśka! Maryśka! Jak ci nie wstyd! Obrażasz mnie! Jak możesz tak nie wierzyć w moje siły?....
— To nie to — zaprzeczyła — wierzę w nie! Ale nie mam prawa narażać cię na to wszystko. Nie chcę stać ci się kulą u nogi. I tak już jestem bardzo, bardzo szczęśliwa...
— O, to bardzo ładnie. Jesteś już szczęśliwa. A o mnie mniejsza! Co?... Ja mogę nadal być szczęśliwy, bo tobie ubzdurało się, że możesz stać się jakąś tam kulą u nogi! Wstydziłabyś się! Żeby taka inteligentna i taka rozsądna panna mówiła podobne nonsensy! I w ogóle kto cię upoważnił do decydowania o moim losie?... Ona nie ma prawa narażać mnie! Ale chyba ja mam prawo?... A ja chcę, ja muszę, i koniec! Czy sądzisz, że jestem takim niedołęgą, że muszę już koniecznie być uzależniony od rodziców? Czyż świat nie jest dość wielki, byśmy się mogli na nim pomieścić? Czy myślisz, że w razie wojny z domem, gdy nam już ta wojna obrzydnie, nie będziemy mogli wyjechać gdzie indziej?... Nie obawiaj się! Jeszcze mnie nie znasz dostatecznie. Nie należę do tych, którym można w kaszę dmuchać. Zobaczysz! A zresztą nie ma o czym mówić. Postanowienie zapadło, i basta!
Uśmiechnął się i znowu przytulił ją do siebie:
— I przynajmniej ty jedna nie utrudniaj mi tej walki walki o moje i twoje szczęście, o nasze szczęście... Bo doprowadzisz mnie do szaleństwa i palnę sobie w łeb!
— Leszku! Najdroższy mój, najukochańszy — kurczowo zaciskała ręce koło jego szyi.
— Zobaczysz, moja Marysieńko, że będziemy najszczęśliwszym małżeństwem na ziemi.
— Tak, tak — tuliła się doń. Nie była już zdolna do myślenia, do protestowania, do sprzeciwu. Wierzyła mu, pokonał jej wątpliwości swoim zapałem i wolą.
Leszek wyjął z kieszeni małe pudełeczko, a z niego wydobył pierścionek z szafirami:
— Oto mój znak ochronny — powiedział wesoło, wkładając pierścionek na jej palec. — Byś pamiętała, żeś jest moją niepodzielną własnością.
— Jaki piękny!
— Te kamyki mają kolor twoich oczu, Marysieńko.
Długo przyglądała się pierścionkowi, wreszcie odezwała się ze zdziwieniem i nabożeństwem w głosie: