To „migiem“ trwało jednak prawie godzinę. Jazda do Ludwikowa po nieprzetartej drodze dobre pół. Gdy sanki stanęły wreszcie przed pałacem, było już południe. Zwabiona szczekaniem psów w drzwiach, ukazała się pani Michalesia i przysłaniając oczy dłonią, bo blask był wielki, przyjrzała się nieznajomemu:
— Pan zapewne w interesie do fabryki? — zapytała.
— Nie. Chciałbym widzieć się z panem Czyńskim.
— To proszę do środka. Ale państwa nie ma w domu.
— Nic nie szkodzi. Właściwie zależy mi na zobaczeniu się z narzeczoną pana Czyńskiego, z panną Wilczurówną.
— Jej też nie ma.
— Nie ma?
— Tak. Wszyscy, proszę pana, pojechali do Radoliszek.
Profesor Dobraniecki zawahał się:
— A prędko wrócą?
— Nie wiadomo, proszę pana. Pojechali dać na zapowiedzi. No, to już pewno ksiądz proboszcz ich nie puści. Na obiedzie zatrzyma.
— Tak?... To nie dobrze. A czy może mi pani powiedzieć... Mecenas Korczyński w Wilnie poinformował mnie, że państwo Czyńscy zabrali do siebie niejakiego Antoniego Kosibę, znachora?
— A jakże, prawda, zabrali. Tylko, że on nie chciał tu u nas zostać.
— Nie rozumiem?..
— Ot, nie chciał. Taki ładny domek wyszykowali tu dla niego, o tam, za ogrodem. A on nie chciał.
— Więc gdzie jest?
— Gdzieżby? Do młyna pojechał, do Prokopa Mielnika. Powiadał, że tam mu lepiej będzie. Zdziwaczał stary. Ale ja tu gadam na mrozie, choć co prawda, mróz dziś nie wielki, a pana do środka nie proszę. Niechże pan będzie łaskaw...
Dobraniecki zamyślił się:
— Nie, dziękuję pani. Muszę pojechać do Radoliszek. Mam bardzo mało czasu i czekać nie mogę.
— Jak pan woli. A jeżeli państwo chce pan zobaczyć, to na plebanię proszę wstąpić.
— Dobrze. Dziękuję pani.
Woźnica podciął konia, profesor szczelniej owinął nogi baranicą i sanki ruszyły.
Widocznie jednak jakiś pech prześladował go tego dnia. Gdy zajechał przed plebanię, dowiedział się, że są tu tylko starsi państwo Czyńscy, do których właśnie żadnego interesu nie miał. Ich stangret poinformował profesora, że pan Leszek z narzeczoną pojechali na cmentarz, gdzie pochowana jest jej matka, a po drodze mieli wstąpić do młyna, żeby zobaczyć się ze znachorem.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —