— Mówisz tak jakbyśmy mieli zawierać formalną umowę?
— A dlaczegóż by nie? — udał zdziwienie Leszek — Wyraźne sytuacje ułatwiają stosunki. Chcę być zwykłym pracownikiem, takim, jak pan Gawlicki, czy Słupek. Oni mają kontrakty. Mają w tych kontraktach zastrzeżone pobory, mieszkanie i premie. Nie widzę racji, dla której mielibyście odmawiać mi takiegoż kontraktu.
Zapanowała cisza. Leszek czuł, że za chwilę z ust matki znowu padnie pytanie: — Po co ci to?... Chrząknął więc i dodał:
— Obowiązkowym i sumiennym pracownikiem potrafię być tylko w tym wypadku, gdy będę wiedział, że zobowiązałem się do tego umową. Inaczej, łatwo mi będzie przypomnieć sobie, że jestem synem właścicieli i że ostatecznie moje zaniedbania, czy próżniactwo, łatwo mi oni wybaczą. Powinniście się cieszyć, że dobrowolnie chcę wziąć się w karby.
— Dobrze — odpowiedziała pani Eleonora w zamyśleniu — Zastanowimy się nad tą sprawą.
— Dziękuję wam — Leszek wstał, pocałował matkę w rękę, ojca w czoło i wyszedł.
Nadrabiał swobodą i dobrą miną, lecz w duchu drżał na myśl, że matka przejrzy jego zamiary, i że kategorycznie odmówi. Dlatego też, by odsunąć wszelkie podejrzenia, zaczął bywać w okolicznych dworach, odwiedzać nawet dalszych sąsiadów, a po powrocie, opowiadać nowinki i ploteczki z szczególniejszym uwzględnieniem pochlebnych opisów wyglądu różnych panien. Na rodzicach miało to wywrzeć wrażenie, że stabilizacja, której dla siebie pragnął, łączyła się w jego planach z małżeństwem i że wizyty mają na celu wyszukanie kandydatki na żonę.
Do Radoliszek z Ludwikowa prowadził na zachód bity trakt. Nadłożywszy jednak około dziesięciu kilometrów, można było dostać się do miasteczka, jadąc na Bożyszki i Wickuny. Otóż Leszek, posunąwszy przedsięwzięte ostrożności jak najdalej, odtąd tylko tej drogi używał. Wprost do Radoliszek jechał tylko wtedy, gdy swoją bytność w miasteczku mógł usprawiedliwić potrzebą zakupów i wówczas pędził jak szalony, by urwać sobie dodatkowy kwadrans na dłuższą rozmowę z Marysią.
Ze względu na swoje studia w fabryce, częściej rozporządzał teraz czasem po południu. Toteż nieraz w sklepie spotykał znachora Kosibę z młyna. Trochę obawiał się tego poważnego brodacza o smutnych oczach i olbrzymich barach. Był pewien, że znachor patrzy nań nieżyczliwie, czy nawet groźnie, chociaż Marysia zapewniała, że jest to najlepszy człowiek pod słońcem.
— Może jest odrobinę nieufny w stosunku do ciebie — mówiła. — Ale sam jesteś temu winien. Gdybyś mi pozwolił zwierzyć się mu z naszych zaręczyn, jestem przekonana, że polubiłby cię od razu.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —