a daje się wciągnąć w taką widoczną zasadzkę! To nie trzyma się kupy. Wygląda tak, jakby mu nie zależało na dalszej maskaradzie. Do licha! Pasjonuje mnie ta zagadka.
Marysia wzięła go za rękę:
— A widzisz, jakiś niedobry. Obiecałeś mi przecie, że nie będziesz się tym zajmował. Nie przebaczyłabym ci nigdy, gdyby z twojej, a pośrednio z mojej przyczyny, stryjcia Antoniego mogły spotkać jakiekolwiek przykrości.
— Bądź spokojna, kochanie. Do tego w żadnym razie nie dojdzie. Jeżeli nawet coś wykryję, będzie to naszą tajemnicą. Zresztą czyż my mamy teraz czas zajmować się sprawami innych?... Kochanie!... A jakże z tym pamiętnikiem?
Przyrzekła mu przynieść swój pamiętnik, zaniedbany już wprawdzie od trzech lat, lecz stanowiący niemal codzienne kroniki jej życia, jeszcze od dzieciństwa.
Podała mu gruby tom w płóciennej oprawie:
— Chcę, byś to przeczytał — powiedziała, rumieniąc się. — Ale proszę cię: Nie śmiej się ze mnie. Byłam kiedyś bardzo głupiutka, a... nie wiem, czy z biegiem lat udało mi się zmądrzeć.
— Jesteś najmądrzejszą dziewczyną, jaką widziałem — zapewnił ją z wesołym patosem. — Najlepszy dowód, żeś się poznała na mnie.
— Jeżeli to ma być miarą mądrości — zaśmiała się — to ty złe sobie wystawiasz świadectwo, żeś wybrał takie małe nic, jak ja.
— To małe nic jest dla mnie wszystkim.
Tegoż wieczoru, ułożywszy się do snu, Leszek otworzył pamiętnik na stronie pierwszej i zaczął czytać:
„Nazywam się Maria Jolanta Wilczurówna. Mam lat dziesięć. Mój pierwszy tatuś nie żyje, a z drugim tatusiem i mamusią mieszkamy w naszej kochanej leśniczówce w samym środku olbrzymiej Puszczy Odrynieckiej...“
Niewprawne krzywe literki splatały się w słowa zwyczajne, słowa proste, słowa bezpretensjonalne, wyciągały się w faliste linijki, pokrywały stronicę za stronicą.
Mimo woli uśmiechały się usta i wilgotniały oczy przy wczytywaniu się w te kartki, w te drogie, najdroższe na świecie kartki, które dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku pozwalały mu patrzeć na jej malutkie lecz jakże ważne radości, na dziecinne, lecz wzruszające zmartwienia, na tę jasną duszyczkę, tak czystą, tak czułą, tak wrażliwą, te kartki które pozwalały mu towarzyszyć jej dzieciństwu, jej latom dziewczęcym, wżyć się w nie i jeszcze mocniej zapragnąć, by nic go już z nią nie rozdzieliło.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —