Koń przestraszył się maszyny i rzucił się w bok. Woźnica był chyba pijany, bo zamiast ściągnąć w porę lejce, wyskoczył do rowu. Jego pasażer wysypał się za nim. Tumany kurzu zakryły ten obraz, który podziwiali zresztą zaledwie sekundę. Leszek nie zatrzymał się i tylko Marysi przez chwilę się zdawało, że pasażerem furmanki był ktoś znajomy.
I nie myliła się: pasażerem był Zenon Wojdyłło. Gdy motocykl zniknął w obłokach kurzu na zakręcie, Zenon wygramolił się z rowu i wygrażając pięścią, wybełkotał kilka soczyczystych przekleństw, tym soczystszych, że rzeczywiście był pijany.
Ani Marysia jednak, ani Leszek już tego nie słyszeli. Droga rozszerzała się właśnie i wpadała w stary, wysokopienny las.
Dojechali do niewielkiej polanki i tu rozłożyli się swoim małym obozem. Nieskomplikowana uczta składała się z owoców i z paru tabliczek czekolady. Zostawili to wszystko przy ukrytym w krzakach motocyklu i wziąwszy się za ręce, poszli nad brzeg wąwozu. Zawsze tu siadywali. Wąwóz był głęboki, o stromych zboczach, na dnie płynął wąziutki czarny strumyczek. Nieraz, siedząc tu cichutko, widzieli sarny, przychodzące do wody. Dziś jednak rozmawiali, a ich głosy, odbijając się echem w parowie, musiały wypłaszać sarny.
— Kochanie moje — mówił Leszek — Skończyły się już nasze przykrości. Za miesiąc bierzemy ślub. Wyobrażam sobie minę poczciwego proboszcza, gdy zjawimy się, by dać na zapowiedzi! No, jego minę i innych! Będzie sensacja!
Zatarł ręce i zdziwił się, spojrzawszy na Marysię:
— Jesteś czymś zmartwiona?
— Bo widzisz — westchnęła — dla mnie to wszystko nie będzie rzeczą przyjemną. Łatwo możesz sobie wyobrazić co ludzie powiedzą?
— Cóż mogą powiedzieć?
— Ano, że wychodzę za ciebie dla kariery... dla pieniędzy, dla stanowiska, że robię dobry interes, że udało mi się złapać takiego męża...
Leszek poczerwieniał:
— To są głupstwa! Jak możesz coś podobnego przypuszczać?
— Sam wiesz doskonale, że tak będą mówić.
— Więc im odpowiem — wybuchnął — że są bałwanami. Własną nędzną miarką chcą mierzyć wszystko. Ale wara od ciebie! Wara! Nie bój się, potrafię obronić swoją żonę. Przed samym diabłem! Jeżeli w ogóle takie brzydkie słowo, jak interes, może tu wchodzić w grę, to tylko ja robię dobry interes, żeniąc się z tobą. Tak, tylko ja, bo bez ciebie nie mógłbym żyć. I nie chciałbym. A ty wyszłabyś za mnie, choćbym grosza nie
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —