— I ten kark skręci — mruknął za nim Witalis. — Jeszcze konia w pociemkach zabije.
— Co ma zabić — z niepokojem zły na złą przepowiednię odpowiedział Mielnik. — Droga prosta, gładka.
— Boże, Boże, takie nieszczęście! — powtarzała stara Agata.
— Trzeba mu było w dzień święty złego ducha kusić — sentencjonalnie mruknął jeden z chłopów. — Na maszynie rozjeżdżać.
— Toż nie grzech, jakiż tu grzech? — zaoponował któryś młodszy.
— Może i nie grzech, ale zawsze lepiej nie.
— Opowiedzcież, dobrzy ludzie, jak to było, po porządku — zapytał Prokop.
Wszyscy skupili się koło wozu. Wyszli i domownicy z izby, skąd ich widocznie Antoni wyprawił. Zaczęły się szczegółowe opowiadania. Od czasu do czasu któryś ze słuchaczy odchodził od grupki i zaglądał przez okno. Znachor wbrew zwyczajowi zapomniał zaciągnąć firanki.
Ale znachor nie zapomniał. Po prostu wiedział, że nie może sobie pozwolić na najmniejszą stratę czasu. Najpierw zabrał się do oględzin Marysi. Słaby oddech i ledwie wyczuwalny puls zdawały się stwierdzać, że dogorywa. Należało czym prędzej ustalić obrażenia. Rana nad skronią nie mogła być przyczyną takiego groźnego stanu. Była powierzchowna i widocznie powstała od uderzenia przy upadku o jakiś ostry kamyk, który rozciął skórę i ześliznął się po kości. Kość nie była naruszona. Również skóra na rękach i na kolanach w wielu miejscach była starta, lecz kości pozostały całe.
Palce znachora szybko lecz systematycznie badały nierume ciało dziewczyny, żebra, obojczyki, kręgosłup i wróciły ku głowie. Ledwie dotknęły miejsca, gdzie głowa łączy się z karkiem, a Marysia drgnęła, raz, drugi, trzeci...
Teraz już wiedział: podstawa czaszki była wgniecona.
Jeżeli mózg nie został uszkodzony, natychmiastowa operacja mogłaby jeszcze pomóc. Mogłaby... była nikła nadzieja... ale była.
Znachor wierzchem dłoni obtarł spocone czoło. Jego wzrok zatrzymał się na tych prymitywnych narzędziach, których dotychczas używał. Dokładnie zdawał sobie sprawę, że przy ich pomocy nie zdoła przeprowadzić tak niebezpiecznej i trudnej operacji.
— Cały ratunek w doktorze — pomyślał gorączkowo. — Daj Boże, by zdążył.
Tymczasem znachor obmył i opatrzył rany Marysi, po czym zajął się Czyńskim. Młody człowiek odzyskał przytomność i jęczał głośno. Po obmyciu zakrzepłej krwi z twarzy, okazało
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 35 —