się, że ma złamaną szczękę. Gorsze było powikłane złamanie lewej ręki. Skośnie załamana kość przebiła mięśnie i skórę.
Paru cięciami noża znachor usunął rękaw i przystąpił do operacji. Na szczęście ranny pod wpływem bólu zemdlał. W dwadzieścia minut operacja była skończona. W każdym razie życiu Czyńskiego nic nie groziło.
Tymczasem Zenon pędził jak szalony do miasteczka. Omal nie stratował jakiejś kobiety przed kościołem i wreszcie zeskoczył z konia przed domem doktora Pawlickiego.
Lekarz nie spał jeszcze i od razu zorientował się, co należy robić. Posłał siostrę, by z agencji pocztowej połączyła się z Ludwikowem, a sam pośpiesznie wydobył z szafy swoją podróżną walizkę z narzędziami chirurgicznymi, sprawdził, czy czego nie brakuje, zapakował jeszcze różne lekarstwa, szpryckę do zastrzyków i bandaże.
Siostra wróciła z oznajmianiem, że państwo Czyńscy już wyjeżdżają samochodem i za pięć, dziesięć minut będą w Radoliszkach.
— Zabiorę się z nimi — postanowił lekarz.
— Niech pan doktór już jedzie, o, jest koń! — naglił Zenon.
— Zwariował pan! — oburzył się Pawlicki. — Mam konno trząść się i to bez siodła?!... A zresztą samochodem będę prędzej na miejscu.
I miał rację. Nadspodziewanie szybko nadjechało wielkie auto ludwikowskie. Przerażeni Czyńscy chcieli wypytywać Zenona, co i jak się stało, lecz lekarz oświadczył, że na to będzie czas później.
W niespełna pięć minut byli już przed młynem. Gdy weszli do izby w przybudówce, znachor kończył właśnie bandażowanie głowy rannego.
— Czy żyje, czy mój syn żyje?! — zawołała pani Czyńska.
— Żyje, proszę pani i nic mu nie będzie — odpowiedział.
— Co ten człowiek może wiedzieć, doktorze, niech pan ratuje mi syna!
— Zaraz zdejmę te szmaty i zbadam go — powiedział lekarz.
— Nie ma po co go męczyć. Powiem panu doktorowi co jest. On ma złamaną szczękę w tym miejscu i lewą rękę, o tutaj. Złożyłem kości jak się należy.
— Proszę mi nie przeszkadzać! — krzyknął doktór. — Ja chyba lepiej wiem od was, co trzeba robić!
— Przy tam tym rannym już nic nie ma do roboty — uparcie twierdził znachor. — Ale ją, tę panienkę trzeba natychmiast ratować.
— Co jej jest? — zapytał.
— Kość wgniecona do mózgu.
— Panie doktorze! — jęknęła pani Czyńska.
Puls był zupełnie zadowalający.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —