Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.
—  37   —

— Zrobię tylko zastrzyk przeciwtężcowy i trzeba go będzie zabrać do szpitala. Należy jak najprędzej zrobić zdjęcia Roentgena. A teraz zbadam tę dziewczynę.

Pochylił się nad Marysią, usiłował namacać puls. Po chwili odwrócił głowę:
— To już ostatnie chwile — oświadczył.
— Ratuj ją pan, panie doktorze — ochrypłym głosem odezwał się znachor.
Lekarz wzruszył ramionami:
— Tu już nic zrobić się nie da. Zbadam to uszkodzenie... Hm... Oczywiście... Złamanie podstawy czaszki.
Nieruchome ciało zaczęło drgać.
— I uszkodzenie opon mózgowych — dodał. — Świadczą o tym drgawki... Tak... Tu i cud nie pomoże. Macie lusterko?
Znachor podał mu kawałek rozbitego lustra. Doktór przyłożył je do rozchylonych ust rannej. Zaszło lekkim oparem.
— No, cóż — rozłożył ręce. — Jedyne co mogę zrobić, to dać jej zastrzyk na wzmocnienie serca. Ale to zupełnie beznadziejne.
Otworzył walizkę pełną błyszczących narzędzi chirurgicznych. Znachor wpatrywał się w nie jak urzeczony, wprost oczu nie mógł od nich oderwać.
Lekarz tymczasem napełnił szpryckę przezroczystym gęstym płynem z ampułki i zastrzyknął go dziewczynie pod skórę na przedramieniu.
— Szkoda zachodu — mruknął — lada chwila będzie koniec.