Korzystając z zamieszania, jakie wytworzyło się podczas przenoszenia młodego Czyńskiego, znachor wyszedł na dwór. Drzwiczki auta były otwarte, szofer stał po drugiej stronie. Wystarczył jeden ruch i wycofanie się z powrotem do chaty. Nikt nie zauważył zniknięcia walizki.
Znachor nie tracił czasu. Zamknął się w izbie, w gorączkowym pośpiechu poukładał na stole obok głowy Marysi zdobyte narzędzia, ustawił najbliżej lampy, po czym z zachowaniem wszelkich ostrożności, ułożył bezwładne ciało w dogodnej pozycji. Teraz przeżegnał się i przystąpił do operacji.
Najpierw należało zgolić włosy nad karkiem. Na odsłoniętej skórze widniała wielka sina plama. Obrzęk był nieznaczny.
Jeszcze raz przyłożył ucho do klatki piersiowej. Serce ledwie drgało. Sięgnął ręką, wybrał ostry, wąski nożyk na długim trzonku. Spod pierwszego cięcia bluznęła ciemna krew, wsiąkając w płócienne szmaty. Drugie, trzecie i czwarte... Pewne, szybkie ruchy jego rąk odsłaniały już przyczepy mięśni. Różowo biała błysnęła kość czaszki.
Tak, doktór Pawlicki nie mylił się, kość była wgnieciona, popękana, a kilka drobnych odłamków wnikało pod jej powierzchnię, naciskając na mózg.
Przede wszystkim należało usunąć je z niesłychaną ostrożnością, by nie zadrasnąć błony, pokrywającej mózg. Było to nad wyraz trudne i męczące. Tym bardziej, że ciało operowanej zaczęło drgać. Nagle drgawki ustały.
— To już koniec? — pomyślał znachor.
Lecz operacji nie przerwał. Nie miał czasu na zbadanie pulsu. Nie odrywał oczu od rany, nie widział, że za oknami