Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.
—  47   —

przekonanie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczucia. I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia...

— Znowu tak, jak wtedy — odezwało się coś w nim i przetarł czoło.
I nagle uświadomił sobie, że już kiedyś, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim życiu, przeżył podobną stratę. O, był tego pewien. Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć...
Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli.
— Jak to było?... Kiedy?... Gdzie?... Bo przecie było... Na pewno było...
Zacisnął zęby i palce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie:
— Przypomnieć... przypomnieć... Muszę przypomnieć...
Umęczone nerwy zdawały się drgać w naprężeniu. Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną białą pianę, jak woda na młyńskim kole i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy... Łagodny owal twarzy... Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wreszcie — oczy. Ciemne, głębokie, nieodgadnione...
Z suchej, ściśniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo nieznane i najbardziej znajome, imię niesłyszane nigdy, a najbliższe: