Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.
—  48   —

— Beata...
— Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w nadziei jeszcze raz. Czuł, że się w nim coś dzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekunda, a otworzy się przed nim jakaś wielka tajemnica...
Zwarł się w sobie, skurczył...
Nagle za oknami ostry, przeraźliwy krzyk ptasi rozległ się w ciszy. Jeden, drugi, trzeci...
Antoni Kosiba zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili nie wiedział, co się stało. Dopiero po pewnym czasie zrozumiał:
— To Zonia zarzyna kurę... Białą kurę... To północ...
Prędko zbliżył się do Marysi. Jak mógł tak długo zostawić ją... Dotknął jej ręki, policzka, czoła... Zbadał puls, przysłuchał się oddechowi.
Nie ulegało wątpliwości: gorączka spadała, spadała gwałtownie. Policzki i dłonie były zaledwie ciepłe.
— Ona... stygnie, to już koniec — pomyślał.
Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garczka wsypał garść ziół. Po kilku minutach napój na wzmocnienie serca był gotowy. Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upływie godziny puls wydał mu się jakby nieco silniejszy. Powtórzył dawkę.
Minął jeszcze kwadrans i Marysia otworzyła oczy. Zamknęła powieki i znowu podniosła. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie i jakby uśmiechnęły się. Oczy patrzyły przytomnie.
Znachor pochylił się nad nią i szepnął:
— Gołąbeczko ty moja, szczęście ty moje... Czy poznajesz ty mnie?... Poznajesz?...
Wargi Marysi poruszyły się, a chociaż słów nie podobna było dosłyszeć, wiedział, poznał z ruchu warg, że wymówiła te same słowa, którymi go nazywała zawsze:
— Stryjciu Antoni...
Zaraz potem odetchnęła głębiej, powieki zamknęły się i równy, rytmiczny oddech zaczął poruszać jej piersi.
Zasnęła.
Znachor upadł twarzą na ziemię i w wielkim szlochu szczęścia powtarzał:
— Dzięki Ci, Boże... Dzięki Ci, Boże...
Świtało już. Mieszkańcy młyna powstawali. Witalis poszedł otworzyć zastawy, młody Wasil do stajni, Agata i Olga krzątały się przy kuchni, a Zonia siedziała na progu i skubała białą kurę.