Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcale nie — zaprzeczył. — Nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Lekarzowi z oburzenia krew uderzyła do głowy:
— Jak to?! A coście sami wówczas mówili?
— Nic nie mówiłem.
— To jest łgarstwo!
Znachor milczał.
— Mniejsza o to — wmieszał się przodownik. — Tak czy owak, panie Kosiba, jest pan za to odpowiedzialny. Chociaż muszę panu wyjaśnić, że odpowiedzialność jest niewielka, bo tu nie ma poszkodowanego. Nie tylko nie ma kogoś, kto by na pańskim przekroczeniu ucierpiał, ale jest ktoś, komu uratowało to życie. Ważniejsza wszakże będzie druga kwestia: przy pomocy jakich narzędzi dokonałeś pan operacji?
— Czy to nie wszystko jedno?...
— Nie. Bo oto pan doktór Pawlicki oskarża pana o przywłaszczenie jego narzędzi.
— Nie o przywłaszczenie, bo o kradzież — twardo podkreślił lekarz.
— Więc, o kradzież — powtórzył przodownik. — Czy przyznaje się pan, panie Kosiba?...
Znachor opuścił głowę i milczał.
— Panie komendancie! — zawołał lekarz. — Niech pan przystąpi do rewizji. Walizka na pewno jest tu, czy też ukryta gdzie w zabudowaniach gospodarskich.
— Przepraszam, panie doktorze — zastrzegł się policjant, — ale proszę mi nie dyktować, co mam robić. To moja sprawa.
Zrobił pauzę i znowu zwrócił się do znachora:
— Czy przyznaje się pan?
— Tak — kiwnął głową po chwili wahania.
— Dlaczego pan to zrobił?... Czy z chęci zysku, czy dlatego, że bez tych narzędzi nie mógłby pan ratować ofiary katastrofy.
— To nie jest pytanie — zawołał dr Pawlicki. — To podpowiadanie! A zresztą, naciąganie, bo gdyby temu.. znachorowi o to chodziło, zwróciłby walizkę, którą ukradł.
— Czy ma pan tę walizkę? — zapytał policjant.
— Mam.
— I zwróci ją pan dobrowolnie?
— Zwrócę.
— Gdzie ona jest?
— Zaraz ją przyniosę.
Powoli przeszedł obok nich, otworzył drzwi. Widzieli przez okna jego wysoką, pochyloną postać. W izbie nikt się nie odezwał słowem. Po upływie kilku minut, Kosiba wrócił z walizką.
— Czy to ta? — zwrócił się przodownik do lekarza.
— Tak, to moja walizka.